Zmierzając w stronę antropicznej teorii form

Wstałem i zobaczyłem za oknem kupę śniegu. W lany poniedziałek. Ponieważ tradycji powinno dziać się zadość, młodzi ludzie zabrali się za dyngusowanie, tyle że wodą w innym stanie skupienia i teraz dybią na naszą rzekomą nietykalność cielesną śnieżkami i soplami. Momentalnie narzuciło mi się, że aktualnie furorę robi przecież temat rosnącej średniej temperatury na Ziemi i prognoz dalszego jej wzrostu oraz powiązanych z tym: eksterminacją wiosny, wydłużaniem jesieni i przesunięciem zimy, znany popularnie pod hasłami »globalnego ocieplenia« i »zmian klimatu«. Toczy się dyskusja na temat przyczyn tego zjawiska, no i jak wiadomo, część środowiska naukowego uznaje, że jest one spowodowane działalnością człowieka. Temat ten nie jest dla mnie istotny. Po pierwsze, w przeciwieństwie do wielu, nie mam żadnych wyraźnych preferencji względem pogody i klimatu, nie robi mi większej różnicy, czy śnieg będzie padał w grudniu, czy czerwcu i czy w ogóle będzie padał, ani to czy będzie cieplej, czy zimniej. W zasadzie mógłbym mieszkać w każdej strefie klimatycznej. Po drugie, żyję dość ascetycznie, więc tak czy owak, nie mam już zbytniego pola manewru, by cokolwiek ograniczać czy poświęcać na rzecz ewentualnego ratowania świata. Skoro zatem nie wiążę z klimatem, ani żadnego interesu w jego zmianie czy konserwowaniu obecnego stanu, ani też nie dysponuję środkami, jakie ten interes pomogłyby zrealizować, sprawa jest całkowicie poza moją kontrolą, a skoro tak, to nie zamierzam zaprzątać sobie nią głowy.

Natomiast cała ta sytuacja związana z poniedziałkowym śniegiem, globalnym ociepleniem a zwłaszcza hipotezą o antropogenicznych jego przyczynach, przypomniała mi, że miałem się za coś zabrać. Za coś, co i tak gdzieniegdzie przebijało z moich tekstów. Widzicie, wspomniana hipoteza jest próbą (mniejsza o to, czy skuteczną, czy nie) wyjaśnienia zaistnienia pewnego zjawiska w określony sposób: przez postawienie jako przyczyny — działań człowieka.

Od pewnego czasu noszę się z zamiarem uczynienia czegoś podobnego, ale na szerszą skalę. Zamierzam w następnych notach przyjąć taką strategię eksplanacyjną, która polegałaby na wyprowadzaniu zasad racji bytu danych przedmiotów, w oparciu o jakości przedmiotów będących ich przyczynami. Tam, gdzie przyczynę stanowi człowiek, w rezultatach jego działań należy doszukiwać się jego charakterystyki. Podpisu czy pieczęci odciśniętej przez jego czyny, stojących za nimi motywów, opartych na jakichś marzeniach i nadziejach, też utrzymujących przecież jakąś tożsamość, złożonych z jakości, które również zostały wygenerowane, odciśnięte w określonym kształcie przez takie, a nie inne formy odczuwania i myślenia. Do pewnego stopnia zrobiłem to w przypadku wpisu o Platonie portretującym w swej filozofii samego siebie. Wpis ten stanowił wprawkę. W jej zakończeniu pozostawiłem sobie otwartą furtkę, by w nieokreślonej przyszłości powrócić do tego sposobu czynienia zrozumiałym efektów naszej działalności.

Prawdą jest to, iż zdarzało mi się z niego korzystać w przeszłości, jako że łatwo oprzeć go na widzeniu istotnościowym, do którego mam tak wielką słabość, ale odbywało się to raczej okazjonalnie. Tym razem chciałbym spróbować zaprzęgnąć tę strategię do bardziej konsekwentnego użytku, być może wypracowując poprzez nią jakąś kolejną teorię form. Jak zdążyłem już zauważyć w pierwszym moim blogowym tekście, w coraz większym stopniu byt staje się i będzie stawał się antropocentryczny. W związku z tym, jeszcze bardziej uzasadnionym krokiem przestawiać się na uzasadnianie bytu i jakości rzeczy, istnieniem i jakościami ludzi, którzy działają, pozostawiając po sobie wszelkiego rodzaju pamiątki.

Pampalini, narzekając kiedyś na moją skłonność do ekshibicjonistycznego ujawniania swojego strumienia świadomości (a przede wszystkim dalszego babrania się w nim i zastanawiania jak kształtuje się myśl, z jakich idei jest formowana, krótko mówiąc: podejmowania prób ustalenia jej źródeł oraz w drugą stronę: dociekania takich spraw jak to, w imię czego jest konstruowana, co jest interesem jaki za tym stoi i motywem do jej wytwarzania?), stwierdził podobieństwo do procesów gastrycznych i uznał, że jego interesuje jedynie gotowy produkt ostateczny — sama myśl, koncepcja, uzasadnienie czegoś i tegoż praktyczna wartość, a nie pochodzenie, środki produkcji i inne tym podobne. Żachnąłem się wtedy, bo z tego porównania nieuchronnie wynikało, że myśl ludzką zrównał z ekskrementami. Dziś jednak pójdę za tym wnioskiem, bowiem zamierzam w najbliższym czasie nauczyć się tropienia. Tak jak możemy nauczyć się po odchodach w lesie rozpoznawać zwierzęta, tak ja chciałbym nauczyć się rozpoznawać ludzi po ich pozostałościach intelektualnych w nauce, kulturze czy biznesie.

Ponieważ Dziewic wciąż montuje swoją steampunkową ontologię maszynową, za jaką być może pójdzie następnie ciekawa, oryginalna typologia:

Staram się tak skonstruować ontologię maszynową, aby pozwalała ona na badanie zjawisk o różnej skali: od indywidualnych typów psychicznych (psychicznych w Nietzscheańskim sensie, fizjologicznych) po globalne systemy społeczne.

(którą z chęcią przetestuję, jeśli się już pojawi, ale do tego jeszcze długa droga pewnie…), a ja zamierzam zaczynać teraz, postanowiłem skorzystać z już gotowego narzędzia, wskaźnika psychologicznego Myers-Briggs. Dlaczego wybrałem akurat ten system? Sprawdzałem już wiele typologii, łącznie z Global 5, R-Drivem czy MOTIVem, „wielką piątką”, testem osobowości Eysencka, ale żadna z nich nie wyznacza swoich podziałów poprzez wytyczenie równie fundamentalnych cech biegunowych, względem których można byłoby się orientować, a tym bardziej, za żadną z nich nie stoi większa przewodnia myśl, którą można byłoby wykorzystać do podobnego przedsięwzięcia, jakie sobie zamierzyłem. Owszem, niektóre z nich są całkiem ciekawe ze względów technicznych, ale same w sobie niewiele wyjaśniają — grupują jedynie ludzi pod pewnymi, dość powierzchownymi, względami.

A Ty którym "mostem" jesteś? Zresztą nic nie mów… Przecież „po owocach ich poznacie..”
A Ty którym „mostem” jesteś? Zresztą nic nie mów… Przecież „po owocach ich poznacie..”

Przewaga MBTI zawiera się w podstawie systemu – jungowskim podziale funkcji kognitywnych, które same mogą być skierowane do wewnątrz (introwertycznie) bądź na zewnątrz (ekstrawertycznie). O ile z większości testów starających się jakoś podsumować osobowość, oczywiście, dowiemy się, czy jesteśmy introwertykami czy ekstrawertykami, o tyle w przypadku MBTI dostaniemy pełniejszy wgląd, bo okaże się, że nie jesteśmy ekstrawertykami bądź introwertykami w całości, a poniekąd stajemy się nimi, głównie ze względu na ukierunkowanie najsilniejszej funkcji poznawczej. W każdym introwertyku znajdziemy zatem coś ekstrawertycznego, w każdym ekstrawertyku – coś introwertycznego. Kluczowe jest jednak, co to takiego i do jakiego stopnia na tym bazujemy. Dopiero z rozkładu i ukierunkowania tychże funkcji można zbudować szkielet osobowości danej osoby, wraz z wieloma jej skłonnościami bądź talentami. Każda funkcja ma jakąś swoją tożsamość oraz za coś odpowiada. Każda jest więc rozpoznawalna, bo wiadomo za co odpowiada, więc i na podstawie samego zachowania jesteśmy w stanie wywnioskować, która z nich doszła w danej osobie do głosu.

Rozkładówka 16 typów z ich czterema głównymi funkcjami kognitywnymi

Oczywiście, w większości wypadków będą one ze sobą zgodnie współpracować, często na zasadzie komplementarności. Jednak co interesujące, niejednokrotnie będziemy mogli odnieść wrażenie, że zdają się one mieć pewną autonomię i starają się wypłynąć na wierzch, dominując nad pozostałymi — dobrą tego ilustrację stanowią dylematy powodujące wewnętrzne rozdarcie. Bardzo często bowiem, sprowadzają się one do sporu postulatów o treściach reprezentujących dane funkcje, które walczą ze sobą o wolicjonalny prymat realizacji własnej opcji. Poczucie sprzeczności, działania wbrew sobie samemu, a jednocześnie zgodnie ze swoją wolą, wyjaśnić możemy konfrontacją tych naszych wewnętrznych struktur. Ponieważ każdy typ psychologiczny ma swój, unikalny zestaw funkcji, u każdego z nich wspomniane, potencjalne rozdarcia będą przebiegały względem innych „uskoków”, odmienna będzie także ich specyfika. Stąd też mamy wytłumaczyć, z jakiego powodu dla jednych ludzi niektóre pary alternatyw wcale nie będą stanowić dylematów, wręcz przeciwnie, wybór któregoś ich członu będzie dla nich banalnie łatwy i nie przestaną zachodzić w głowę, jak dla kogoś innego, podobny wybór w ogóle może być problematyczny czy tym bardziej, ze względów egzystencjalnych, destruktywny. I vice versa. Po prostu, każdy z typów osobowości ma ulokowane gdzie indziej swoje, że się posłużę gwiezdnowojennym terminem, punkty przełomu — newralgiczne miejsca, najwrażliwsze i najbardziej podatne na wzajemne kruszenie i rozłam.

Innymi słowy, solą MBTI nie jest sam podział na typy, wtórne wobec sposobów postrzegania, odczuwania czy myślenia (do wewnątrz, bądź na zewnątrz), a wyszczególnienie tych ostatnich, co jest najbardziej obiecujące dla moich zamierzeń, jako że sposoby te stanowią jednocześnie środki produkcji wobec wszelkich decyzji i jako takie są używane przez działające jednostki. Sam wybór typologii jest zresztą kwestią drugorzędną. Jeśli znajdzie się lepsza, dogłębniej wyszczególniająca formy, za pośrednictwem których ludzie postrzegają zjawiska i przekształcają świat, będzie mogła zająć miejsce wskaźnika psychologicznego Myers-Briggs. W każdym razie, to akurat jest element wymienny i nie będę się specjalnie przy nim upierał, jeśli znajdę, stworzę czy dostanę lepszy. Nie ukrywam też wcale, że częściowo, mój wybór podyktowany jest popularnością tej akurat propozycji – dzięki niej mogę „wysłużyć się” innymi (czytaj: skorzystać ze spostrzeżeń jakich dokonali, zaoszczędzając swój czas), w jakimś stopniu też weryfikować swoje sądy na podstawie porównań i konfrontacji przeczących sobie interpretacji danych zachowań. Praktyka zresztą potwierdza potencjał, jaki dostrzegam w tym systemie: w przeciwieństwie do innych, ludzie korzystający z tego narzędzia podejmują próby rozpoznawania typu osobowości historycznych postaci poprzez owoce ich działań. Przykładem może być serwis Celebrity Types, w którym znajdziemy takie oto soczyste infografiki z porównaniami:

Za każdym z wynotowanych tam poglądów czy zachowań stoją jakieś funkcje kognitywne. Ponieważ sam jestem INFJ, najłatwiej, bo z miejsca, będzie mi Wam rozszyfrować Spinozę i Platona. Otóż, jeśli zestawimy ich ze sobą, zauważymy też pewne podobieństwa w ich pracach, zwłaszcza w charakterze filozofii jaką tworzyli. Obie były unifikujące, wymierzone przeciw konfliktowi. Obie były aprioryczne. Obie bliskie mistycyzmowi. Obaj filozofowie podobnie radzili sobie ze sprzecznościami, tworząc na szczeblu wyżej ich syntezę, podporządkowując je jakiejś nadrzędnej im myśli, hierarchizując swą narrację.

Te zbieżności są nieprzypadkowe. U obu dominującą z funkcji była introwertyczna intuicja (Ni), którą możecie wyobrazić sobie jak soczewkę skupiającą światło – premiującą myślenie konwergentne, nad którą nie ma się żadnej kontroli, bo zasilanie leży poza nią. W pewnym momencie wskazuje ona to właściwe, aczkolwiek najczęściej dalekosiężne rozwiązanie, które trzeba później opracować, ale co do którego ma się niezachwianą pewność i robi się to z przeświadczeniem o jego niezaprzeczalności – grzebanie w empirii jest zbędne. W połączeniu z introwertycznym myśleniem (Ti) (zauważcie, obie funkcje stricte poznawcze skierowane są do wewnątrz!), kończy się na aksjomatyzowaniu wyabstrahowanych z jakiś abstraktów kolejnych abstraktów, określanie relacji między nimi, które ostatecznie są i tak bliższe, bardziej oczywiste oraz nurtujące w o wiele znaczniejszym stopniu, niż ta sensualna, rozedrgana, namacalna plama za oknem, która nam ich dostarcza, zwana przez Was rzeczywistością. Więc jaki, kurwa, empiryzm? ;) Empiryzm to policzek dla naszej swojości, wszakże metoda eksperymentalna jest okazywaniem braku szacunku wobec rzeczy wzniosłych.

Jednakże nie wszystko w twórczości Spinozy i Platona można wyjaśnić połączeniem tych dwóch funkcji. O ile umiłowanie aprioryzmu, i owszem, o tyle unifikacji – już nie. To znaczy, samą jej „techniczną” i intelektualną stronę, jak najbardziej, bo w gruncie rzeczy najczęściej też sprowadza się do użycia myślenia konwergencyjnego, ale nie wytłumaczymy tym motywu snucia rozważań o jakichś nadrzędnych całościach, Jedniach czy jedynej substancji. Skąd więc to się bierze? Z ekstrawertycznego czucia (Fe), które u nas jest drugą po intuicji najsilniejszą funkcją. Ponieważ jest zwrócona na zewnątrz, odpowiada za potrzeby emocjonalnego kontaktu z innymi ludźmi, nie sobą samym – na ogół więc czujemy się tak, jak czuje się rezonujące w nas otoczenie. Funkcja ta determinuje nasze towarzyskie ciepło, taktowność i układność, czasami chęć utrzymywania pozorów, po to by kogoś nie zasmucić. Jeżeli dochodzi do jakiegoś konfliktu, często zdarza się, iż stajemy w roli samozwańczych mediatorów, wchodzących między wódkę a zakąskę, po to tylko by je rozładować, bądź zakończyć, bo to jest także naszym interesem: źle czujemy się tam, gdzie źle czuje się ktoś inny, co nam się udziela. Generalnie więc, ta funkcja odpowiada też za sporo zachowań mesjanistycznych, romantycznych i ogólnie rzecz biorąc, samobójczych. Rozumiecie już? Sprzeczności w myśli filozoficznej są po prostu metaforą konfliktu między ludźmi. Konfliktu, który nas rani. Jeśli jest jakaś sprzeczność, to w końcu ktoś może opowiedzieć się jednym stanowiskiem, a inny za drugim. I o ile większość ludzi oczekuje wtedy poparcia jednego bądź drugiego bądź nie wtrącania się w taki spór, o tyle INFJ zazwyczaj zachowują neutralność, uznając że żadna ze stron nie zasługuje na ich poparcie (bo w końcu tamci walczą o jakieś swoje interesiki, które my co prawda rozumiemy, ale są dla nas nieistotne i niewarte spięcia), ani też na eliminację, jednak konflikt trzeba i tak wygasić i tu pojawia się potrzeba syntezy na jakimś wyższym poziomie, czyli odpowiednik jakiegoś salomonowego wyroku. I tu wkraczają Jednie i inne panteizmy, Absoluty, Byty od Parmenidesa i reszta maksymalnie inkluzywnych przedmiotów, w których może mieścić się WSZYSTKO, czyli w domyśle – WSZYSCY. Dopóki jest możliwość uwzględnienia wszystkiego, bez odrzucania i rezygnowania z czegokolwiek (i bycia niemiłym dla tegoż), będziemy z niej korzystać.

 A czym innym podyktowane było moje dążenie do ideału systemu politycznego, który pozwoliłby jednostce, w ramach jej uprawnień, na kreowanie własnego, dowolnego aksjologicznie ładu? Systemu, który powstał, gdy libertarianizm okazał się w swej budowie zbyt wykluczający? Rozwijałem i będę rozwijał nadal koncepcję świata najbogatszego pod względem ontycznym jako jednocześnie najbardziej wolnościowego, w którym rzekomo konkurencyjne i sprzeczne względem niego stanowiska nie są wykluczone, ale stanowią możliwy do wyprodukowania towar. Czy to nie jest ten sam manewr ucieczki w górę? Wolnorynkowy odpowiednik czegoś w największym stopniu inkluzywnego, czegoś co będzie manifestacją przedmiotu najuboższego treścią, lecz o najszerszym zakresie, z genezą antropogeniczną? Niewątpliwie! Kiedy pierwszy raz zobaczyłem tę infografikę ze Spinozą i na niej:

when faced with a logical contradiction, adds up both positions to form a greater whole

pierwszą rzeczą o jakiej pomyślałem było: „Przecież to jest niemalże mój znak rozpoznawczy! Robię dokładnie to samo. Wdrapuję się na jakieś szczyty, by uspokajać skłóconych, znajdując im obu miejsce w systemie, jakąś funkcję, dzięki czemu uda się zachować obu.” Baruch zadziałał podobnie. Chciał zachować majmonidesowy mistycyzm i kartezjańską racjonalność. Stworzył coś, co połączyło jedno z drugim. I choć w more geometrico jak najbardziej widoczne są wpływy Ni i Ti, sam motyw ukucia czegoś takiego, wynika jak najbardziej z Fe. Spory filozoficzne są więc w dużej mierze sporami między ludzkimi charakterami. Skłonności do danych stanowisk wyjaśnić można wewnętrzną budową implikującą sposób bycia i życia, preferowanych sposobów postrzegania.

Antropiczna teoria form, nawet gdyby powstała, miałaby oczywiście swoje ograniczenia i to dość znaczne. Nie obejmowałaby oczywiście tego, na co człowiek nie ma wpływu. Zarówno w sferze makro — nie mogłaby wyjaśnić właściwości praw fizyki, bo one są „odciśnięte” przez coś innego niż ludzi, jak i mikro; nie wyjaśniłaby biologicznych mechanizmów dziedziczenia. (Chociaż mogłaby wyjaśnić już ewentualne starania człowieka, by odpowiednio zarówno jedne i drugie, zmienić czy nagiąć do swoich potrzeb.) W obu przypadkach takie filozofowanie musiałoby ustąpić „prawdziwej nauce” w postaci odpowiednio: fizyki i genetyki, należy zauważyć, że i one same korzystają z podobnej teorii odciśnięć, tyle że ogólniejszej, gdy poszukują dróg przekazywania informacji czy jakichś zbiorów stałych, determinujących jakość czy rację bytu przedmiotów od nich zależnych. Natomiast z całą pewnością to podejście odniosłoby sukces w innych kwestiach, dotyczących dynamiki świata ludzkich działań, wyjaśniania kształtu kultury i jej zmian. Przykładowo, na polu estetyki pomogłoby wypracować teorię gustów, a dzięki takowej można byłoby przewidywać, co się komu ma szansę spodobać i z jakich powodów (harmonizowanie dzieła ze specyfiką funkcji poznawczych odbiorcy).

Myślę, że gra jest warta świeczki. Całość opiera się na prostej myśli: podobieństwa generują podobieństwa. Trzeba znaleźć tylko odpowiednio dobry miernik podobieństwa i nauczyć się patrzeć, a jest przecież na co… Rozedrgana plama za oknem drga, drga, drga…

Inspiracje?

Nie podaruję tego, co irytuje tak pampiego — postaram się znaleźć źródła tego pomysłu. Główną rzeczą przychodzącą mi na myśl, jest oczywiście metafizyka klasyczna i jej pierwsze zasady. Mógłbym też nawiązać pewnie do mistyków i ich przekonania o równoważności mikrokosmosu wewnątrz człowieka i makrokosmosu na zewnątrz, które są tym samym, pochodzą z tego samego źródła, więc badając siebie przez bardzo głęboką introspekcję, możemy dojść także do pewnych jakości świata zewnętrznego, z którym jesteśmy kompatybilni i musimy mieć coś wspólnego. Można byłoby tę intuicję rozciągnąć i poszerzyć w duchu ewolucjonistów: skoro istniejemy w dzisiejszych warunkach, bo jesteśmy przystosowani do istnienia w dzisiejszych warunkach — zatem, jeśli przystosowanie uznać za relację pewnej zbieżności, jakie są dzisiejsze warunki i jacy jesteśmy my sami? Gdzieś trzeba postawić paralelę, skoro jesteśmy zdolni żyć w takim otoczeniu. A dalej to już prosto, wystarczy zapytać o naszą bytność, efekty naszych działań, o ich jakości, wywnioskować z własnej budowy, dlaczego one są takie, a nie inne.

Albo wrócić do tego cytatu z Platona, skoro był podobny i pisał takie rzeczy:

Czy myślisz, że ustroje powstają skądś tam, z jakiegoś drzewa, czy z kamienia, a nie z obyczajów tych ludzi, którzy są w państwach? (…) Jeżeli jest pięć rodzajów państw, to i pięć będzie rodzajów struktury duchowej ludzi prywatnych.

„Państwo”, Księga ósma, 544 B, s. 252 Wydawnictwo ANTYK, Kęty, 2003

Pewnie mógłbym wyjaśnić to w ten sposób, ale wydaje mi się, że tak naprawdę ta rzecz przyszła z bardziej pop-kulturowych źródeł, w czasach gdy filozofią się nie zajmowałem (a były takie?!), przynajmniej nie wprost — w dzieciństwie. Właściwa, najstarsza i najbardziej prostolinijna część tej myśli, najprawdopodobniej pochodzi z filmów kryminalnych, w których ze sposobu mordu (najczęściej seryjnego), wyboru ofiar i innych dość skromnych, nieoczywistych poszlak, śledczy starają się wyciągnąć jak najwięcej informacji i na ich podstawie stworzyć portret psychologiczny sprawcy, wnioskując z jego dzieła o nim samym, zawężając w ten sposób grono podejrzanych, czy w ogóle je typując. To sprawka takiego Obywatela X”, „Milczenia owiec” i innych hannibalowych filmów (w sumie, faworyzując swoich, powinienem z tego cyklu wybrać „Czerwonego smoka” ze względu na postać Willa Grahama) czy też zdecydowanie mojego ulubionego „Seven” Finchera. W każdym z tych obrazów, bardzo wyraźnie pojawia się ten motyw.

Ale mogę podrążyć temat jeszcze głębiej, znajdując chyba najbardziej bezpośredni i najlepiej pasujący wpływ. Na początku wydawało mi się to dość mgliste, bo zupełnie zapomniałem o tych książkach. W przyrodzie jednak nic nie ginie, a użycie terminu zaczerpniętego, niby przypadkowo, z „Gwiezdnych wojen” wcale okazało się nie być przypadkowe. Czyżby chodziło o podchwycenie pomysłu fikcyjnego Wielkiego Admirała Thrawna? Zresztą sami zobaczcie:

  • Pierwsze spotkanie czytelnika z Thrawnem. Fragment rozdziałuotwierającego„Dziedzica Imperium”: 1, 2, 3, 4

  • Jedyny raz, gdy się nie udało – koniec rozdziału piętnastego. 5

W skrócie:

Thrawn na podstawie kultury tworzonej przez jakiś gatunek czy populację danego świata, z jakim się mu przyszło potykać, potrafił określać ewentualne niedostatki, psychologiczne słabe strony wroga, jakie przekładał później na język wojny. Następnie wybierał taktykę w największym stopniu te słabości wykorzystującą, co sprawiało, że był przeciwnikiem wyjątkowo trudnym, bo rzucającym na swego oponenta jego największe demony, często pewnie takie, z jakich istnienia tamten nie zdawał sobie nawet sprawy — dopóki nie było już za późno…

Teraz zresztą przypomina mi się, że nawet bezpośrednio po lekturze tych książek, gdzieś w okolicach 1996, byłem dość sceptycznie nastawiony wobec możliwości przeprowadzenia analizy pod akurat takim kątem. Głównej trudności upatrywałem w odróżnianiu, przy dość skąpych informacjach, tego co jednostkowe, od tego co ogólne. O ile zgodziłbym się, że na podstawie dzieła możemy powiedzieć coś o jego twórcy, o tyle naciągana wydała mi się ekstrapolacja jego cech na resztę populacji, z jakiej pochodzi. Jak na podstawie rozpracowania jego dzieła wyodrębnić własności charakteryzujące wszystkich, spośród tych charakteryzujących wyłącznie jego samego, czyniących go pod pewnymi względami specjalnym? Nawet jeśli dotrzemy do jakiejś cechy twórcy, na podstawie analizy jego dzieła, skąd właściwie możemy wiedzieć, czy ta cecha jest reprezentatywna dla ogółu? Tym bardziej w przypadku sztuki, którą przecież często, o ile nie zazwyczaj, uprawiają osobniki wyróżniające się pod pewnymi względami spośród pobratymców. Oczywiście, zdajemy sobie sprawę z tego, iż w jakimś stopniu, jako reprezentant danego zbioru, artysta musi w jakimś zakresie być podobnym do pozostałych członków swojej społeczności, ale nie wiemy w jakim. I dlatego, chociaż ta metoda rozpoznania przeciwnika jest interesująca w zarysie i z pewnością imponująca w opisie, to już przy detalach i know-how staje się dziurawa jak sito. Co wcale, mimo tych zastrzeżeń nie przeszkadzało mi cieszyć się lekturą. Fantastyka ma być fantastyczna. Thrawn był widocznie geniuszem i znalazł jakiś sposób na obejście tych problemów albo był skłonny do większego ryzyka. Cykl Timothy’ego Zahna jest jednym z bardziej udanych franczyzowych zapychaczy spod znaku gwiezdnej sagi i w sumie szkoda, że to nie z niego zostanie wykrojona kolejna filmowa trylogia, tym razem pod patronatem kombinatu Disneya. Zresztą… nietrudno będzie zrobić coś lepszego od prequeli…

Koneser sztuki gromiący Rebeliantów, esteta, erudyta i geniusz wojenny – Mitth’raw’nuruodo. Jedna z ciekawszych postaci antagonisty, jaka została wykreowana na potrzeby starwarsowej franczyzy.

 

Wersja offline – PDF

11 uwag do wpisu “Zmierzając w stronę antropicznej teorii form

  1. ewa

    Antropiczna teoria form – a to ciekawe.
    Na odziedziczony zestaw cech generujący typ charakterologiczny nakładają się nasze pierwsze doświadczenia , lektury i nas trochę ‚ specjalizują ‚ , ale jesteśmy mniej swoiści a bardziej charakterystyczni dla ‚ wzorca ‚.
    :) Do ku… nędzy czemu tak jest ?
    I na pewno tak jest ? Czy po prostu mamy za mało narzędzi badających świadomość ? Upraszczamy, trywializujemy ludzi w opisie.

    ISFP ; ) – nagroda za powyższy esej.

    1. Czyli dobrze Cię wtedy przejrzałem, artystyczna duszo… :) Bardzo dziękuję za zaspokojenie mojej ciekawości. W takim razie, w nagrodę za nagrodę, i ja coś Ci pokażę. Wspominałaś coś o egzystencjalizmie, prawda? To zobacz obok jakiego typu znajduje się Sartre… :)

      Tutaj całość [klik]. Zdaje się, że jesteśmy bardziej przewidywalni, niż się nam to mogło wydawać. Inna sprawa, że w praktyce kolejność / siła tych jungowskich funkcji niekoniecznie w pełni zgadza się z wzorcami typów. Można to sprawdzić na przykład tu, gdzie na końcu wyświetlą Ci je w kolejności od najsilniej rozwiniętych, po najsłabiej, wraz z opisem która za co odpowiada. Stąd też różnice między ludźmi załapującymi się do danych kategorii i ich nieidentyczność. Ja się zastanawiam do jakiego stopnia te typy można traktować jako wzorce do kierunkowania rozwoju i pracy nad sobą. Czy jest na przykład tak, że to takie archetypy, do jakich wręcz należy dążyć, aby była mowa o jakimś spełnieniu, najbardziej optymalnym ustawieniu swego wnętrza.

      Heh, archetypy… no tak, znowu Jung. Ale te funkcje sobie fajnie obmyślił, tu chylę przed nim czoła… ;)

  2. ewa

    Nietzsche :) :) :) Na szczęście ( chyba wspomniałam) fascynacja była nie za długa w czasie i bardziej dotyczyła Camusa – jego esejów i niewątpliwego uroku poetyckiego języka. Sartre jest za chłodny, wulgarny, cyniczny. ‚ Mur ‚ był nie do strawienia :).

    Muszę do pracy biec, więc krótko — NIE ! Żadnego dopasowywania się, ustawiania swego wnętrza, w sumie nie mam żadnych mocnych argumentów – intuicja :)

    Przewidywalność wydawała mi się urągać naszej podmiotowości , budziła/ budzi skojarzenia z Matriksem.
    Ale wiesz, kiedy wychodzimy poza powierzchniowe ( testowe oglądy) kontakty z ludźmi – zaskakują nas ( przynajmniej niektórzy). Hmmm … siła funkcji a typ ?
    Miłego dnia !

  3. Na początek muszę powiedzieć, że bardzo się uśmiałem z określenia ontologii maszynowej jako steampunkowej :D

    Co do teorii typów… Wpis o człowieku renesansu miał być próbką takiej typologii (mimo iż, jak wynika z komentarzy, został odczytany empiryczno-historycznie). [Wybacz tę kryptoreklamę, ale jeszcze się pojawi raz czy dwa.]

    Osobiście mam bardzo poważne zastrzeżenie do takich teorii typów, jakie proponuje wielu psychologów. A nakładanie ich na takie postaci jak Platon czy Napoleon to już dla mnie w ogóle „herezja”. Czemu? Muszę przywołać tu kategorię problemu (z niedawnego wpisu o perspektywizmie/maszynizmie – czytałeś? nie wyszedł mi najlepiej :/). Tworząc jakąś teorię naukową wychodzimy (nie koniecznie sobie to uświadamiając) od pewnego problemu. Nie znam tych wszystkich koncepcji, które przywołałeś, więc za przykład posłuży mi „czwórpolówka” Działacz-Ekspresyjny-Harmonijny-Porządkujący. Podział typów dokonuje się tu wedle dwóch osi: emocje (czy: ekspresja) i dominacja. Jest to typologia „handlowa” – tzn. wykorzystywana w biznesie i sprzedaży. Jak powstała? Na bazie czystej obserwacji czystych faktów? Bynajmniej. Najpierw był problem, zapewne coś w stylu: od czego zależy zainteresowanie klienta moją ofertą? Następnie, by ustalić strategie handlowe, zaczęto badać ludzi z już ustalonej perspektywy. Okazało się, że ostatecznie liczą się dwie kwestie: czy działają pod wpływem emocji czy nie oraz czy samodzielnie podejmuje decyzje czy potrzebuje odniesienia zewnętrznego. Analogicznie zapewne robią psychologowie – wychodzą od problemów typu: z jakie zaburzenie ma dany pacjent? albo: jaki rodzaj terapii przemówi do danego pacjenta? Następnie wybiera się zestaw czynników jako istotny (powiedzmy: ekstra-/introwersja), a odrzuca inne.
    Do tego momentu nie ma w tym nic niewłaściwego. Skoro chcę rozwiązać jakiś problem (sprzedać towar albo swój sposób leczenia) to „naturalnym” jest, że postępuję w ten sposób: wybieram to, co ma wpływ na moją skuteczność, odrzucam to, co tego wpływu nie ma. Kłopoty zaczynają się wówczas, gdy daną typologię rozciąga się poza pierwotny obszar jej zastosowań i uniwersalizuje się ją, gdy uznaje się problem wyjściowy jako uniwersalny problem ontologiczny. Wówczas wszystkie działania ludzkie interpretuje się na podstawie tej typologii oraz przykłada się ją do ludzi ze wszystkich epok.
    Jeśli pisałem, że „herezją” jest stosowanie tego do Platona czy Napoleona, to nie dlatego, że uważam ich za wyjątki od reguły, ale dlatego, że są oni postaciami historycznymi.

    Filozoficzna typologia (wychodząca od problemu, który można by sformułować: jakie da się wyróżnić typy ludzkich maszyn? albo: czym się różnią ludzie w swym bycie?) musi być zatem historyczna i „pozytywistyczna” (bynajmniej nie w sensie comte’owskim). Tzn. nie może porównywać ludzi z gotową uprzednio teorią, nie może też zakładać [co nie oznacza, że nie może jej uzyskać] historycznej ciągłości pewnych cech. Chodzi o to, by każdorazowo rozpoczynać od „czystego” opisu jednostki, wydobywania składających się na nią sił, wraz z ich rodzajem i fazą rozwoju. Do tych 2 warunków („pozytywizm”, historyczność) dodałbym jeszcze trzeci: anty-antropomorficzność. Trochę ciężko mi go teraz wyjaśnić, ale chodziłoby o to, by nie budować typologii na podstawie treści świadomościowych (są nimi emocje, „decyzyjność”, ekstra-/introwertyczność, poznanie, osądzanie, obserwacja, intuicja etc.), ale właśnie na poziomie „nieświadomych”, „cielesnych” sił.

    Polecam pod takim kątem przeczytać „Antychrysta” Nietzschego. Wbrew pozorom jest to dzieło właśnie fizjologiczno-typologiczne (sam Nietzsche mówi najczęściej o: psychologii typu). Np. paragrafy od 28 do 35 są analizą typu Zbawiciela: jego składowych (wzniosłość, chorowitość, dziecięcość) oraz przykładu błędnych określeń (geniusz, bohater).

    1. Hej, dzięki za komentarz! Więc po kolei…

      Osobiście mam bardzo poważne zastrzeżenie do takich teorii typów, jakie proponuje wielu psychologów. A nakładanie ich na takie postaci jak Platon czy Napoleon to już dla mnie w ogóle “herezja”. Czemu?

      […]

      Skoro chcę rozwiązać jakiś problem (sprzedać towar albo swój sposób leczenia) to “naturalnym” jest, że postępuję w ten sposób: wybieram to, co ma wpływ na moją skuteczność, odrzucam to, co tego wpływu nie ma. Kłopoty zaczynają się wówczas, gdy daną typologię rozciąga się poza pierwotny obszar jej zastosowań i uniwersalizuje się ją, gdy uznaje się problem wyjściowy jako uniwersalny problem ontologiczny. Wówczas wszystkie działania ludzkie interpretuje się na podstawie tej typologii oraz przykłada się ją do ludzi ze wszystkich epok.
      Jeśli pisałem, że “herezją” jest stosowanie tego do Platona czy Napoleona, to nie dlatego, że uważam ich za wyjątki od reguły, ale dlatego, że są oni postaciami historycznymi.

      Wychodzisz tutaj z ukrytym założeniem, że każda typologia powstaje z myślą o jakimś lokalnym problemie i może służyć wyłącznie do rozwiązania tegoż. A ja mam spore wątpliwości, czy da się formalnie określić „kompetencje” jakiejś teorii typu (czyli wyraźnie określić zakres problemów z jakimi skutecznie za jej pomocą sobie poradzimy – być może ten zakres jest szerszy bądź węższy, niż wydawać by to się mogło nawet autorowi takiej teorii?)

      Nie wydaje mi się, że zarzut rozciągania typologii poza pierwotny obszar jej zastosowań i uniwersalizacja ma sens w tym wypadku. Dlaczego? Ano z tego powodu, że jak widzę, Jung nawet jeśli chciał stworzyć narzędzie do rozwiązywania pewnych problemów swoich pacjentów, to poszedł dosyć okrężną drogą i zatoczył bardzo szerokie koło. Nie rzucił się w odmęty samych dysfunkcji, a najpierw postarał się o stworzenie narzędzia, jakie pozwoliłoby określić funkcjonalne wzorce, charakteryzujące dość kompletnie złożoność i wielość ludzkich charakterów, przypisując każdemu z nich swego rodzaju aprioryczne formy poznania – wspomniane wielokrotnie funkcje kognitywne, które jednocześnie stanowią coś w rodzaju klisz, przez jakie patrzą na świat ludzie podpadający pod dany typ. I oczywiście, miało to implikacje dla wyjaśniania: nerwic, przykładowo, które wg Junga polegały na dominacji danej funkcji nad innymi. Teoria typu neguje jakąś jedną normę psychiczną i wprowadza ich przynajmniej tyle, ile jest owych typów. Każdy typ boryka się też ze swoimi, unikalnymi problemami. Ale głównym pomysłem jest to, że poszczególni ludzie są ograniczeni na określone sposoby tymi swoimi kliszami, przez jakie patrzą na świat. No i ten pomysł daje dość szerokie pole do popisu, gdy idzie o „pierwotny obszar zastosowań”, nie sądzisz? Tę myśl możesz zastosować nie tyle w samej psychologii ale i gdziekolwiek indziej, gdzie tylko ludzie patrzą na świat.

      Z mojego punktu widzenia przekroczenie pierwotnego obszaru nastąpiłoby, gdybym odniósł się z tym MBTI do zwierząt, przykładowo.

      Jeśli pisałem, że “herezją” jest stosowanie tego do Platona czy Napoleona, to nie dlatego, że uważam ich za wyjątki od reguły, ale dlatego, że są oni postaciami historycznymi.

      No i co z tego? Jakie to ma znaczenie? Równie dobrze mogliby być postaciami fikcyjnymi i też można byłoby to do nich stosować. Uważasz, że w przeszłości istniały zupełnie inne typy osobowości i gdyby zrobić im testy nigdzie by się nie załapali? Przecież to nie byli jacyś kosmici, tylko homo sapiens sapiens, podobni do innych homo sapiensów sapiensów, nawet żyjących dziś – i w wielu przypadkach czujących do nich miętę z powodu tego podobieństwa, mimo różnic kulturowych, wynikłych z czasów powiedzmy. Nie rozumiem tutaj, skoro wprowadzasz tę terminologię, czym spowodowałem „obrazę uczuć religijnych” i co nieodpowiedniego jest w odnoszeniu typologii ludzkich charakterów do… ludzi. Z przeszłości, ale ludzi…

      Filozoficzna typologia (wychodząca od problemu, który można by sformułować: jakie da się wyróżnić typy ludzkich maszyn? albo: czym się różnią ludzie w swym bycie?) musi być zatem historyczna i “pozytywistyczna” (bynajmniej nie w sensie comte’owskim). Tzn. nie może porównywać ludzi z gotową uprzednio teorią, nie może też zakładać [co nie oznacza, że nie może jej uzyskać] historycznej ciągłości pewnych cech.

      Może i powinna, jeśli ma być ekonomiczna i mieć jakikolwiek sens.

      Chodzi o to, by każdorazowo rozpoczynać od “czystego” opisu jednostki, wydobywania składających się na nią sił, wraz z ich rodzajem i fazą rozwoju. Do tych 2 warunków (“pozytywizm”, historyczność) dodałbym jeszcze trzeci: anty-antropomorficzność. Trochę ciężko mi go teraz wyjaśnić, ale chodziłoby o to, by nie budować typologii na podstawie treści świadomościowych (są nimi emocje, “decyzyjność”, ekstra-/introwertyczność, poznanie, osądzanie, obserwacja, intuicja etc.), ale właśnie na poziomie “nieświadomych”, “cielesnych” sił.

      No to jak mieszając jedno z drugim, zamierzasz odróżnić naleciałości historyczne, zachowania wynikające z etapu cywilizacyjnego w jakim ktoś żył, od tego co integralnie wynikające z danego typu charakteru, skoro charakter zależy także od ‚historycyzmów’? Po co mi typologia, która ostatecznie wyróżni nieskończenie wiele typów, nie zakładająca żadnych stałych sił, które muszą w określonym bycie uczestniczyć?

      Nie ma najmniejszego sensu budowanie teorii typu dotyczącej ludzi, abstrahującej od typowo ludzkich punktów odniesienia, jakimi są właśnie wymienione przez Ciebie treści świadomościowe. Podaj jakieś „nieświadome” i „cielesne” ich zamienniki.

      Muszę przywołać tu kategorię problemu (z niedawnego wpisu o perspektywizmie/maszynizmie – czytałeś? nie wyszedł mi najlepiej :/).

      Tak, czytałem. Ach, sam zająłem się poniekąd kategorią problemu we wpisie o inteligibilnych płaszczyznach. Do ich wytyczania kluczowy jest wybór punktów nawigacyjnych, drogowskazów, jakichś stałych względem których odróżnia się to, co niestałe. Przynajmniej dla mnie i moich filtrów poznawczych. ;) Wydaje mi się, że w Twojej filozofii na razie jest takich zbyt mało i dlatego na niewiele mi się przyda, no chyba, że mi pokażesz, że jest inaczej.

      Co do Nietzschego, to sprawdzę, bo „Antychrysta” czytałem już dawno temu i nie zwracałem akurat na te aspekty uwagi. Teraz mogą się przydać. Dzięki! :)

      1. Właściwie to nie wiem, czy dyskusja miedzy nami jest możliwa, w końcu sam – w powyższym wpisie – przedstawiłeś pewne elementy swojego profilu psychologicznego i podkreślałeś, że intuicja i myślenie są u Ciebie skierowane do wewnątrz, że bardziej odpowiada Ci aprioryzm.

        „Więc jaki, kurwa, empiryzm? ;) Empiryzm to policzek dla naszej swojości, wszakże metoda eksperymentalna jest okazywaniem braku szacunku wobec rzeczy wzniosłych.”

        Problem jest taki, że ja Ci właśnie próbowałem sprzedać jakiś empiryzm. Jeśli twardo się trzymasz swojego INFJ to raczej nic nie wyjdzie z tej rozmowy. [Od znajomego psychologa słyszałem, że ludzie, po rozwiązaniu testu na ustalenie osobowości mają tendencję do tego, by silniej się utożsamiać z tym, co im wyszło i – nakręcając się – jeszcze bardziej potwierdzają owo rozwiązanie.] Ponieważ jednak zacząłem czuję się zobowiązany odpowiedzieć na twoją polemikę.

        1) Kwestia historyczna – Chociaż jestem świadom niuansów postawię sprawę bardzo ostro w celach lepszego zobrazowania: uważam, że histeria jest chorobą, która powstała wraz ze społeczeństwem mieszczańskim. Kop sobie ile chcesz w dziejach społeczeństw niemieszczańskich a nie odnajdziesz typu histerycznego, choćby wszystkie Jungi i Freudy tego świata w swojej typologii taki typ ustaliły. Tak właśnie uważam: że typ zależy co najmniej w takim samym stopniu od warunków środowiskowych/zewnętrznych (a te, jak wiemy, zmieniają się historycznie), co od warunków wewnętrznych („geny”, „natura, „charakter”). Tym samym gdy zanikają pewne warunki zewnętrzne zanikają pewne typy – myślę, że tak stało się (albo: dzieje się) z typem homo sovieticusa. Nowe warunki mogą zaś wyłonić nowe typy (vide: mieszczanin, histeryczka).
        Teraz „niuans”: warunki zewnętrzne mogą się powtórzyć, to oznacza, że typ istniejący w historii, który zanikł, może się wyłonić ponownie. (Mogło tak być z ową przykładową histeryczką – gdzieś wcześniej w historii mogły występować warunki zewnętrzne, które sprawiły, że taki typ się pojawił przed społeczeństwem mieszczańskim.)
        Kiedy pisałem o „herezji” miałem na myśli narzucanie czegoś z góry na postaci historyczne. Moim zdaniem należy je badać (za pomocą ankiet nie możemy, ale możemy np. na podstawie tekstów, które po sobie zostawili) w sposób maksymalnie nieuprzedzony i wydobywać z nich ich „typowe” rysy. Jeśli się okaże, że pokrywają się z naszą tabelką to dla mnie nie ma w tym nic złego. Ale może się okazać, że się nie pokrywają, że np. Platon, Napoleon czy Spinoza posiadali jakiś rys, którego dotąd nasza tabela nie uwzględniała – i to byłoby niezwykle cenne odkrycie. Jeśli zaś coś z góry założymy, to będziemy te założenia wprojektowywać w badany materiał i zamkniemy sobie dostęp do tego typu cennych odkryć.
        Jeśli w oparciu o historię walczę z uniwersalizacją, to przede wszystkim ze zbyt pochopną.

        2) Kwestia fizjologiczna – prawdą jest, że ta jungowska typologia jest o wiele bardziej złożona niż „handlowa” (z którą głównie dyskutowałem) i na pewno problem jaki za nią stoi jest bardziej skomplikowany niż „jak skutecznie leczyć?”. Ma jednak pewną istotną słabość, która – w moim przekonaniu – nie pozwala na jej prawomocną uniwersalizację: uwzględnia tylko „przepływy” psychiczne. Introwersja, ekstrawersja, myślenie, intuicja, czucie itd. Nie ma tu przepływów cielesnych, o których wspomniałem. Prosiłeś o przykłady, więc już podaję: dieta, klimat w jakim się żyje, kondycja fizyczna, stosowanie ascezy, stosowanie używek. W pierwszym momencie mogą śmieszyć lub wydać się mało istotne – niestety komentarz nie jest na tyle pojemny, by je wyjaśnić. Pozostaje mi tylko zasugerować Ci zwrócenie większej uwagi na kwestię diety jak będziesz czytał „Antychrysta”. Gdybyś miał ochotę i dużo czasu (bo to długie dzieło) to odsyłam też do dwutomowego „Männerphantasien” (ang. „Male Fantasies”) Klausa Theweleita – fantastyczna analiza kształtowania się podmiotowości nazistowskiej uwzględniająca w ogromnym stopniu przepływy cielesne. A tak mogę tylko doradzić, żebyś zastanowił się co by było z takim INFJ, który całe życie mieszkałby w słonecznej Italii i takim, który całe życie spędziłby na północnych krańcach Norwegii.

      2. Dziewic:

        Właściwie to nie wiem, czy dyskusja miedzy nami jest możliwa, w końcu sam – w powyższym wpisie – przedstawiłeś pewne elementy swojego profilu psychologicznego i podkreślałeś, że intuicja i myślenie są u Ciebie skierowane do wewnątrz, że bardziej odpowiada Ci aprioryzm.

        No widzisz – już to jest ciekawym problemem samo w sobie. Czy pomimo takiego miękkiego polilogizmu można się dogadać? Chyba można, zwłaszcza jeśli przyjmie się jakieś wspólne założenia wobec metody, dopasowanej do tego czym się mamy zajmować i jednak popatrzy się z dystansem na swoje filtry, biorąc poprawkę na nie. Z drugiej strony, można znaleźć sobie niszę, gdzie one najlepiej się sprawdzają. Metafizyka/ontologia jest dla mnie chyba adekwatną. :)

        Problem jest taki, że ja Ci właśnie próbowałem sprzedać jakiś empiryzm. Jeśli twardo się trzymasz swojego INFJ to raczej nic nie wyjdzie z tej rozmowy. [Od znajomego psychologa słyszałem, że ludzie, po rozwiązaniu testu na ustalenie osobowości mają tendencję do tego, by silniej się utożsamiać z tym, co im wyszło i – nakręcając się – jeszcze bardziej potwierdzają owo rozwiązanie.]

        Całkiem ciekawe. Tylko, że ja akurat się nie nakręcam, wręcz odkręcam, gdybyś nie zauważył: staram się z dystansu przyjrzeć swoim wyborom i preferencjom z przeszłości. I mogę wreszcie wyjaśnić przychylny stosunek do kapitalizmu, spowodowany zainteresowaniem się ekonomią poprzez taką jej szkołę, opartą na metodologii zbieżnej z moimi poznawczymi preferencjami (ASE). Nie słyszałem natomiast o jakiejś reprezentacji wybitnie antykapitalistycznej, która postępowałaby w ten sam sposób, tym bardziej, że opozycyjne względem kapitalizmu stanowiska wywodzą się w głównej mierze od marksizmu, który bardzo stawiał na historycyzm, mimo że miał przecież korzenie w dużej mierze apriorycznym heglizmie.

        Idąc tym tropem (że stanowiska filozoficzne są ewolucyjnymi pochodnymi charakterów) można zastanawiać się nad wielką karierą empiryzmu. Czy nauka stała się w tak wielkim stopniu empiryczna dlatego, że empiryzm jest jakoś uprzywilejowany merytorycznie swoimi jakościami i się jakoś wybitnie sprawdza, czy po prostu dlatego, że nauka się upowszechniła, spopularyzowała i zajęły się nią szersze rzesze ludzi (przez upowszechnienie druku), dla których to stanowisko było najbardziej naturalne do przyjęcia?

        1) Kwestia historyczna – Chociaż jestem świadom niuansów postawię sprawę bardzo ostro w celach lepszego zobrazowania: uważam, że histeria jest chorobą, która powstała wraz ze społeczeństwem mieszczańskim. Kop sobie ile chcesz w dziejach społeczeństw niemieszczańskich a nie odnajdziesz typu histerycznego, choćby wszystkie Jungi i Freudy tego świata w swojej typologii taki typ ustaliły. Tak właśnie uważam: że typ zależy co najmniej w takim samym stopniu od warunków środowiskowych/zewnętrznych (a te, jak wiemy, zmieniają się historycznie), co od warunków wewnętrznych (“geny”, “natura, “charakter”). Tym samym gdy zanikają pewne warunki zewnętrzne zanikają pewne typy – myślę, że tak stało się (albo: dzieje się) z typem homo sovieticusa. Nowe warunki mogą zaś wyłonić nowe typy (vide: mieszczanin, histeryczka).

        Ale znowu: chodzi o punkt odniesienia. Nie mam problemu z uznaniem, że jakieś choroby czy problemy mogą być w części wynikłe z czynników środowiskowych, które mają źródła historyczne. Ale chodzi właśnie o możliwość przewidzenia, kto może być szczególnie podatny na zostanie (uznanym) histeryczką czy homo sovieticusa i wyjaśnienie na podstawie jego budowy, czemu poddał się łatwiej lub mniej łatwo danemu wpływowi względem niego zewnętrznemu. Natomiast nie zamierzam z każdego kompletu akcydensów, składających się na jakiś okresowo występujący fenomen, tworzyć osobnego „typu”, tym bardziej (sub)kulturowego, bo mnie interesuje głównie to, co jest uniwersalne i z tego robię punkt wyjścia do poszukiwania tego, co takim nie jest. Typy określone w wyniku

        Jeśli w oparciu o historię walczę z uniwersalizacją, to przede wszystkim ze zbyt pochopną.

        A, to co innego. Za pochopnością też nie przepadam, co nie zmienia faktu, że lubię sobie zarysowywać nieoczywiste kierunki poszukiwań, prowadzące do stawiania ciekawych tez. Zawsze lubiłem to robić i nie zamierzam tego zmienić. Zresztą nie jestem sam na świecie, ktoś inny może to weryfikować.

        2) Kwestia fizjologiczna – prawdą jest, że ta jungowska typologia jest o wiele bardziej złożona niż “handlowa” (z którą głównie dyskutowałem) i na pewno problem jaki za nią stoi jest bardziej skomplikowany niż “jak skutecznie leczyć?”. Ma jednak pewną istotną słabość, która – w moim przekonaniu – nie pozwala na jej prawomocną uniwersalizację: uwzględnia tylko “przepływy” psychiczne. Introwersja, ekstrawersja, myślenie, intuicja, czucie itd. Nie ma tu przepływów cielesnych, o których wspomniałem. Prosiłeś o przykłady, więc już podaję: dieta, klimat w jakim się żyje, kondycja fizyczna, stosowanie ascezy, stosowanie używek. W pierwszym momencie mogą śmieszyć lub wydać się mało istotne – niestety komentarz nie jest na tyle pojemny, by je wyjaśnić. Pozostaje mi tylko zasugerować Ci zwrócenie większej uwagi na kwestię diety jak będziesz czytał “Antychrysta”.

        Heh, OK. Wybrałem WordPressa właśnie ze względu na nieograniczoność przestrzeni komentarza przewidzianego dla gości, więc na przyszłość: możesz się rozpisywać ile chcesz, zwłaszcza aby coś odpowiednio wytłumaczyć, bo to zawsze doceniam. Faktycznie, przepływy cielesne wydają mi się mało istotne. To znaczy, mogą być czynnikami od których coś zależy i coś zmieniają, to jest są przyczynami pewnych fenomenów, ale stanowią raczej drobne modyfikatory czy katalizatory, niż coś co należałoby brać pod uwagę, zwłaszcza wobec znajdowania uniwersalnych aspektów. Czyli: mógłbyś dowieść, iż w populacji której więcej się popala różnych rzeczy jest więcej „intuicjonistów” (xNxx) albo coś wpływa na to, że gdzieś rodzi się jest więcej introwertyków (Ixxx) albo ludzie są bardziej emocjonalni i humanistyczni (xxFx) niż oschli i ściśli, ale lepszymi punktami odniesienia są właśnie te przepływy psychiczne, które dają jakieś stałe modele życia czy zachowania, od jakich można wyjść w poszukiwaniu tego co zmienne, czyli do diet, klimatu, kondycja fizycznej, etc. NAWET jeśli od tych zmiennych w jakimś stopniu są zależne.

        Niewątpliwie, różnię się dietą zarówno od Platona jak i Spinozy, a jednak zdradzam w wielu miejscach te same skłonności co oni. I w drugą stronę, dietę z pewnością mam taką samą jak większość ludzi żyjących obecnie w Europie Środkowo-Wschodniej, która ma określoną charakterystykę, wynika z jakiejś kultury gastronomicznej, a jednak się od nich różnię. Podobnie z innymi czynnikami. Więc bliżej uniwersalności są raczej przymioty ducha, wynikłe z przepływów psychicznych, lepiej opierające się czasowi, niż fizyczne i to właśnie one stanowią lepszy nieruchomy punkt odniesienia.

        A tak mogę tylko doradzić, żebyś zastanowił się co by było z takim INFJ, który całe życie mieszkałby w słonecznej Italii i takim, który całe życie spędziłby na północnych krańcach Norwegii.

        Och, odnośnie tego nie trzeba się wiele zastanawiać, wystarczy wpaść na http://www.infjs.com/forums/forum.php, z międzynarodowym towarzystwem. Nie udzielam się tam, ale takie miejsce (internet) jest rajem dla kogoś, kto chciałby zrobić jakieś badania porównawcze na szerszej próbie podobnych pod jakimiś względami ludzi, którzy się gromadzą ze względu na zbieżne zainteresowania czy podobieństwa. To zabawne, że wspominasz o Norwegii, bo kiedyś przeglądając niniejsze forum, natknąłem się tam na temat o wymarzonym miejscu do mieszkania i sporo bywalców zgadzało się co do krajów skandywanawskich. Ale nie wiem czy w grę wchodziły głównie względy estetyczne i surowość przyrody, czy do głosu dochodził introwertyzm i poszukiwanie miejsca odosobnienia, czyli krajów z obszarami na których jest niewielkie zagęszczenie ludności. Skandynawia (bądź Szkocja, o której zdarzało mi się marzyć w szkole średniej, zwłaszcza gdy byłem wyczerpany spotkaniami towarzyskimi) czy w ogóle miejsca pochmurne, o trudnym klimacie odpowiadają pierwszemu skojarzeniu bycia niezamieszkałymi, czyli nadają się w sam raz na takie miejsce ucieczki od ludzi. :)

        No właśnie: kolejna wada empiryzmu – wymagania sprzętowe pod względem towarzyskości. Takie kryterium powtarzalności eksperymentów na przykład. Jak nic, wymyślono je, żeby mieć okazję do spotkań i rozmów z innymi ludźmi, którzy będą robić gdzie indziej to samo co my. Wspólnego jedzenia ciasta, picia kawy i gadania o eksperymentach i ich rezultatach. Spekulacja, mimo tego że bywa brawurowa (chociaż eksperymenty też; przypomnijcie sobie wieszającego się Berkeleya…), może być prowadzona w samotności, więc pod tym względem jest lepsza. ;P

      3. Jeśli użyję (na gruncie, na którym się poruszamy – czyli na gruncie filozofii) terminu „fenomen”, to od razu zrozumiesz, że chodzi mi o zjawisko, o to co dostępne poznaniu zmysłowemu, a nie o jakąś niezwykle uzdolnioną osobę, o której piszą, czy pokazują w tv. Ale gdy piszę „dieta” już taka nić porozumienia nie zachodzi. Myślę, że wynika to z pewnej pogardy, jaką przez kilkaset ostatnich lat filozofia miała dla ciała. Gdy pisałem o diecie nie chodziło mi o to, że jesz na śniadanie chleb z szynką i pijesz herbatę/kawę, a na obiad wcinasz ziemniaki, ze schabowym i surówką. Chodzi o pewien bardziej abstrakcyjny modus traktowania swojego ciała, choćby już ten, czy je się byle jak czy przykłada się do tego.
        Zarzucam cytacik z Nietzschego, mam nadzieję, że pomoże on zrozumieć co mam na myśli, kiedy piszę o znaczeniu fizjologii dla typologii: „Samotność, poszczenie, seksualna wstrzemięźliwość – typowa forma, z której rodzi się religijna neuroza”.

        Jeśli znasz „Nadzorować i karać” Foucaulta to też pod takim kątem warto je czytać: techniki oddziaływania na ciało a wykształcanie się podmiotu.

        Inna kwestia: nie chodzi mi o to, żeby z każdego historycznego indywiduum uczynić typ. Typologia nie jest galerią zdjęć legitymacyjnych, ale raczej (by pozostać przy wizualnej metaforze) jakąś fizjonomiką, tzn. wyszukiwaniem pewnych cech istotnych cech powtarzalnych. Ale to nie oznacza, że te cechy są aczasowe – istniały od zawsze i zawsze będą istniały, te same – i że „galeria fizjonomiczna” jest zbiorem skończonym i raz na zawsze danym. Moim zdaniem niektóre z nich w historii zanikają, a w ich miejsce pojawiają się nowe, nie mające dotąd precedensu. W historii nie oznacza oczywiście, że codziennie, co chwilę, czy co pokolenie – są to zapewne długie okresy, związane z szeregiem istotnych przemian środowiskowo-kulturowo-politycznych.

        Nie proponuję też prostackiego redukcjonizmu: „nie liczy się czy jesteś introwertykiem czy ekstrawertykiem, tylko czy jesz bułki i uprawiasz seks analny”. Chodzi mi o to, że obok przepływów psychicznych (obok teoretycznego, niematerialnego oka świadomości – jedynej sfery, jaką akceptuje długa tradycja od Arystotelesa, przez Tomasza, Kartezjusza, Kanta, po Husserla i chyba jeszcze Heideggera) uwzględnić przepływy fizyczne. Nie wykreślić psychiczne, tylko uzupełnić o fizyczne (wówczas, być może, uzyska się dodatkowe wyjaśnienie czemu np. dwa INFJ stworzyły odmienne systemy, za to system jednego z nich przypomina w wielu aspektach system jakiegoś, powiedzmy… ESTP). Jeśli już jakiś „redukcjonizm” bym tu proponował, to raczej taki, by uznać przepływy psychiczne za modus przepływów fizycznych (np. pamięć potraktować jako funkcję cielesną).

      4. Dziewic:

        Jeśli użyję (na gruncie, na którym się poruszamy – czyli na gruncie filozofii) terminu “fenomen”, to od razu zrozumiesz, że chodzi mi o zjawisko, o to co dostępne poznaniu zmysłowemu, a nie o jakąś niezwykle uzdolnioną osobę, o której piszą, czy pokazują w tv. Ale gdy piszę “dieta” już taka nić porozumienia nie zachodzi.

        Tu pełna zgoda.

        Myślę, że wynika to z pewnej pogardy, jaką przez kilkaset ostatnich lat filozofia miała dla ciała. Gdy pisałem o diecie nie chodziło mi o to, że jesz na śniadanie chleb z szynką i pijesz herbatę/kawę, a na obiad wcinasz ziemniaki, ze schabowym i surówką. Chodzi o pewien bardziej abstrakcyjny modus traktowania swojego ciała, choćby już ten, czy je się byle jak czy przykłada się do tego.

        No właśnie. I jak wyjaśnisz ten długoletni stosunek filozofii do ciała, jeśli nie przez nastawienie do tegoż osób, które przez wieki filozofowały bądź miały skłonność do filozofowania? Znowu, jak dla mnie rzecz nastawienia: nie można skupiać się na wszystkim. Jeśli jest się ukierunkowanym bardziej w jedną stronę, to tym samym ponosi się koszta – nie jest się ukierunkowanym w drugą. Zresztą to poniekąd jest zarzut postawiony wobec mnie, bo ja akurat mam dość kiepskie poczucie własnej cielesności, co zresztą bardzo ładnie wyszło przy teście uzdolnień, talentów (?) (zobacz ostatnią pozycję pod Multiple Intelligences), a w praktyce objawia się z jednej strony, że potrafię wpadać na różne przedmioty i generalnie nie grzeszę koordynacją ruchową, z drugiej zaś – potrafię ignorować znacznie lepiej niż inni swoje doznania takie jak: głód, pragnienie, zmęczenie – w związku z czym mogę się przeforsowywać, nie zdając sobie z tego nawet sprawy. Nawet dla takiego ograniczenia można znaleźć jakieś pozytywne, okolicznościowe zastosowanie, używając go w formie „supermocy”, ale generalnie wpływa to na postrzeganie świata i samego siebie. Tego, co uznaje się za przyjemność czy przykrość.

        Tak jest przykładowo ze sztuką. Najbardziej „zmysłowe” jej formy nigdy nie potrafiły do mnie dotrzeć, tym bardziej zachwycić. Od wizualnego badziewia zwanego malarstwem wolę książki czy muzykę, ale też nie każdą: takiej podporządkowanej samemu rytmowi czy barwie faktury a kompozycyjnie nieciekawej, w której nie ma niczego pod powierzchnią do rozgryzania, też nie trawię. Zresztą przypomina mi się sytuacja, w której znajomi dziwili się, jak mogę w ogóle słuchać jakichś plików midi, bo to przecież pod względem brzmienia (czy niezniuansowania wykonania) szkaradztwo okropne. No ale jeśli dostrzegam jakąś ciekawą konstrukcję, potrafię abstrahować od powierzchownej brzydoty, tego co najbardziej bezpośrednie dla innych. Podobnie jest z filmami – niejeden wizualnie ‚ładny’ film olałem, gdy pod warstwą zmysłową nie znalazłem w nim niczego dla siebie. Wolę już oglądnąć coś kulejącego pod tym względem, ale opartego na ciekawym pomyśle.

        Jestem więc wyjątkowo marnym materiałem na hedonistę, tym bardziej sensualnego. W dzieciństwie swoją cielesność zawsze brałem w spory nawias i od niej abstrahowałem, traktując jako ograniczające więzienie dla sfery ducha (przypomina Ci to coś?), nigdy nie starałem się w nią inwestować uwagi, co wiązało się z tendencją do zapuszczania się czy zaniedbywania swojego zdrowia. Teraz staram się nad tym jakoś panować, ale to też raczej przez przyjmowanie jakichś spekulatywnych postulatów, wytyczanie sobie jakiegoś rygoru niż bezpośrednie odczuwanie swojej biologiczności. No i jak się okazuje, nie jest to wyłącznie mój indywidualny problem, bo przy przyjęciu tej jungowskiej typologii, okazuje się, że u wielu reprezentantów typu pod jaki podpadam, objawiają się podobne aspekty odcięcia od swej cielesności. Albo jemy za mało, albo za dużo (ja przeszedłem przez oba etapy; gdzieś tak do szóstej klasy podstawówki miałem niedowagę, później nadwagę, następnie popadłem w sinusoidę jednego i drugiego). Albo bagatelizujemy choroby (syndrom montypythonowskiego czarnego rycerza, uznającego utratę kończyny za powierzchowną ranę), albo wręcz przeciwnie – bywamy hipochondrykami i doszukujemy się ich tam, gdzie ich nie ma, kierując się jakimiś mniemaniami, że jednak powinny z jakiegoś powodu być. I to wszystko tłumaczy słaby dostęp do pewnego rodzaju wrażeń, za jaki odpowiada taki a nie inny zestaw klisz poznawczych.

        Dlatego nam łatwo postulować „samotność, poszczenie, wstrzemięźliwość seksualną”, bo ich negacje też nie stanowią dla nas specjalnej wartości. Nadmiar towarzystwa jest bardziej irytujący niż samotność, natomiast jedzenie czy seks, oparte na doznaniach ciała, które odczuwamy słabiej niż inni, stanowi mniejszą nagrodę niż dla nich. Religia natomiast w wielu wypadkach odnosi się do tego, co do nas przemawia, żeruje bowiem na tym co nieoczywiste, niematerialne, spekulatywne, odnoszące się do cierpienia czy miłosierdzia i empatii. Podejrzewam, że nietzcheańska „psychoza religijna” to dla nas, statystycznie rzecz biorąc, naturalna norma. ;) I to właśnie „niemistycyzujący” INFJ są nienormalni, chociaż mogą uchodzić za bardziej normalnych dla ogółu populacji.

        No i jeśli weźmiesz pod uwagę te „traity” i zestawisz z filozofią, to nie znajdziesz wiele miejsca pozostawionego cielesności, bo jeśli ktoś nie przywiązuje uwagi do ciała na co dzień, delikatnie mówiąc – nie jest ekspertem w tej dziedzinie i nie może o nim nic powiedzieć, poza tym, że mu przeszkadza i stanowi dodatkowy kłopot, czemu miałby przekraczać swoje kompetencje w swym filozofowaniu i skupiać się na czymś dla niego w dużej mierze niepoznawalnym? Sądzę, że filozofia w ogóle jest rzeczą introwertyczną, bo to w głównej mierze myślenie zwrócone ku samemu sobie: myślenie o myśleniu. Myśl jest mało cielesna, więc w filozofii ciało poza jakimiś epizodami gra małą rolę, tym bardziej przy popularnym podziale na ciało/myśl. Tak to chyba najprościej wyjaśnić. Inna sprawa to dość prężna tradycja „infj-otowska”, siłą rzeczy mało przychylnie nastawiona do cielesności, rozpoczęta przez Platona, wskrzeszona przez Plotyna, pociągnięta przez Augustyna, Eriugenę, Abelarda (generalnie neoplatoników i realistów pojęciowych, upraszczając – jeśli ktoś ma skłonności do panteizmu (unifikacja) bądź uznawania za realnie istniejące przedmiotów ogólnych („obrona ontyczna” tego co niefizyczne, spekulatywne), to jest spora szansa, że będzie INFJ), podchwycona i inkorporowana do chrześcijaństwa (które jest platonizmem dla ubogich, right?). Przynajmniej w filozofii mamy nadreprezentację i wiadomo gdzie nas szukać. W teologii, o której ja akurat mam małe pojęcie, pewnie w ogóle mamy monopol.

        No i pewnie dałoby się wymienić jeszcze parę innych typów ze szczególną skłonnością do filozofowania i wyszłoby, że generalnie nie są one zbyt zmysłowe, dlatego w większości i filozofia taka nie jest.

        Ale to nie oznacza, że te cechy są aczasowe – istniały od zawsze i zawsze będą istniały, te same – i że “galeria fizjonomiczna” jest zbiorem skończonym i raz na zawsze danym. Moim zdaniem niektóre z nich w historii zanikają, a w ich miejsce pojawiają się nowe, nie mające dotąd precedensu. W historii nie oznacza oczywiście, że codziennie, co chwilę, czy co pokolenie – są to zapewne długie okresy, związane z szeregiem istotnych przemian środowiskowo-kulturowo-politycznych.

        Oczywiście, że nie. Ale dopóki ludzie pozostają ludźmi i mieszczą się swymi jakościami w jakoś wytyczonym człowieczeństwie, nie należy spodziewać się niespodziewanego. Ryzykowne byłoby natomiast odnoszenie takiej „galerii” do australopiteków, homo habilisów czy innych neandertalczyków, którzy może byli mniej zróżnicowani pod względem osobowości. Nie traktuję typologii jako uniwersalnego narzędzia do wszystkiego, przecież.

        Nie proponuję też prostackiego redukcjonizmu: “nie liczy się czy jesteś introwertykiem czy ekstrawertykiem, tylko czy jesz bułki i uprawiasz seks analny”. Chodzi mi o to, że obok przepływów psychicznych (obok teoretycznego, niematerialnego oka świadomości – jedynej sfery, jaką akceptuje długa tradycja od Arystotelesa, przez Tomasza, Kartezjusza, Kanta, po Husserla i chyba jeszcze Heideggera) uwzględnić przepływy fizyczne. Nie wykreślić psychiczne, tylko uzupełnić o fizyczne (wówczas, być może, uzyska się dodatkowe wyjaśnienie czemu np. dwa INFJ stworzyły odmienne systemy, za to system jednego z nich przypomina w wielu aspektach system jakiegoś, powiedzmy… ESTP). Jeśli już jakiś “redukcjonizm” bym tu proponował, to raczej taki, by uznać przepływy psychiczne za modus przepływów fizycznych (np. pamięć potraktować jako funkcję cielesną).

        No i co dalej? Jakiś przełomowy pomysł na przełamanie mind-body problem? Rzecz w tym, że o zakotwiczeniu jednego w drugim niewiele wiemy i ja się tu zdaję na kognitywistykę do jakiegoś tam stopnia, poza tym nasza wiedza o przepływach fizycznych w wielu wypadkach jest jeszcze bardziej ograniczona niż w przypadku tych stricte psychicznych, o jakich można wnioskować czytając kogoś, kto nie żyje od kilku tysięcy lat, ale wywarł jakiś wpływ na świat. Jak zamierzasz docierać do przepływów fizycznych sprzed kilkuset, kilku tysięcy lat? Czy moda intelektualna jakiejś epoki należy do przepływu fizycznego, czy psychicznego, Twoim zdaniem? A może jednym i drugim jednocześnie? Proponujesz ostatecznie jakąś formę monizmu?

      5. Wydaje mi się, że rozumujemy w dwóch odwrotnych kierunkach. Ja rozumuję mniej więcej tak: jak się urodziłeś, to byłeś bardziej ciałem niż umysłem, to ciało miało jakąś tam swoja strukturę biologiczną, z tego co piszesz jej podstawową cechą była niska wrażliwość neuronów -> w procesie socjalizacji doprowadziło to do wykształcenia się psychiki introwertycznej.
        Ty natomiast zdajesz się rozumować w taki sposób: urodziłem się jako umysł z dołączonym ciałem, a że byłem umysłem introwertycznym to zacząłem to ciało ignorować. (Oczywiście upraszczam oba nasze stanowiska – np. nie uważam, że człowiek rodzi się jako psychiczna tabula rasa. Robię to po to, by wyraźniej zarysować różnicę, która może być ciężka do uchwycenia, jeśli zacznę bawić się w niuanse.)
        Dla mnie – jak się już pewnie domyślasz – mylisz przyczynę ze skutkiem.

        Ale gdy piszę o fizjologii to nie chodzi mi tylko o samo „urodzenie się”, tzn. o samą strukturę fizyczną, która „wypada razem z łożyskiem”. Uważam, że w organizm można ingerować również na późniejszych etapach (ba: nie tylko można, robi się to – w pewnym sensie tym właśnie jest społeczeństwo ludzkie: sposobem ingerowania w ciało), co skutkuje przemianą typu (warto dodać, że najbardziej podatne na te przemiany jest w dzieciństwie, aczkolwiek nie tylko). Temu służyły odesłania do „Nadzorować i karać” albo do Nietzschego.
        Jeszcze raz: „Samotność, poszczenie, seksualna wstrzemięźliwość – typowa forma, z której rodzi się religijna neuroza”. Mam wrażenie, że znowu przestawiłeś przyczynę i skutek, że przeczytałeś to tak: jestem religijnym neurotykiem (introwertyzm), więc wolę samotność, poszczę i jestem wstrzemięźliwy (tzn. mało interesuje się swoim ciałem). Natomiast ja ten fragment czytam inaczej: weźmy przedstawiciela dowolnego z 16 typów (z tabelki wyżej) i zmuśmy go (społeczeństwo) do samotności, postu i wstrzemięźliwości seksualnej – za każdym razem otrzymamy religijną neurozę. [Zapewne trochę inny wymiar będzie miała owa religijna neuroza, ale wystąpi, zmieni typ tych, którzy bez owych trzech „praktyk” nigdy by w tym kierunku nie poszli.]
        Innym przykładem jest wspomniane „Nadzorować i karać”. Foucault nic takiego explicite nie pisze, ale na podstawie jego wywodu można zbudować mniej więcej takie rozumowanie: (XIX wiek) czemu wszystkie 16 typów z zamieszczonej przez Ciebie tabelki idzie do fabryki, gdzie przez 12h dziennie pracuje za marne grosze jak idealny trybik w machinie? Dlatego, że w dzieciństwie wszystkie dzieci wysłano do szkoły i nie zależnie, czy były introwertykami czy ekstrawertykami musiały posłusznie siedzieć w ławce przez 7-8 razy po 45 minut, wykonywać mechaniczne czynności (słuchać nauczyciela, notować, rozwiązywać zadania). Wykonywana na ich ciele, od najmłodszych lat praca dała w efekcie karnych pracowników fabryki. I być może jeden z nich prywatnie będzie domorosłym inżynierem, a drugi towarzyskim gitarzystą, to jednak będą przedstawiali wspólny typ: robotnika (może o różnych problemach psychicznych i zainteresowaniach, ale o porównywalnej długości życia, podobnych reakcjach fizycznych, podobnych uprzedzeniach i sympatiach, może nawet dokonujących podobnych wyborów politycznych).

        Jeszcze dwie krótkie sprawy.
        1) mind-body – myślę, że cały ten słynny problem umysł-ciało jest problemem sztucznym, zawinionym właśnie przez pewien (powiedzmy: arystotelesowsko-kartezjański) model myślenia o człowieku. Wyjaśnię przez analogię: czy światło jest korpuskułą czy falą? Wiadomo, że zachowuje się i tak i tak, więc mówi się o jego korpuskularno-falowej naturze, nie tworzy się żadnego „problemu korpuskularno-falowego” i nie wprojektowuje dualizmu, tylko przyjmuje się, że światło jest jednorodne, tylko nasz aparat teoretyczno-poznawczy każe je ujmować jako podwójne. I tak samo, moim zdaniem, jest z problemem mind-body: jesteśmy jednością sztucznie rozdzieloną przez pewne aparaty teoretyczno-poznawcze, które uwierzyły, że słuszność leży po ich stronie (a nie po stronie rzeczy samej) i wprojektowały swój dualizm w świat. [To też jest jednym z moich celów filozoficznych: wypracować język, który nie wprojektowywałby owego dualizmu w świat.]
        2) ciągle powtarzasz (parafrazując) „póki ludzie są ludźmi to występują te same typy”. Homo sapiens jest homo sapiens tak długo, jak planeta jest planetą. A jak długo planeta jest planetą? Tak długo, jak długo nie zmieni się jej definicja (która zmienia się z uwagi na teorię, a ta z uwagi na problem). Piję oczywiście do Plutona. Czy w samym Plutonie coś się zmieniło, że przestał być planetą? Nie. A może to uczeni poprzednich epok źle go rozpoznali? Też nie. Zmieniła się teoria. I tak samo jest z twoim człowiekiem. Nie ma żadnej planety-samej-w-sobie i człowieka-samego-w-sobie, raz na zawsze ustalonego („człowiek zawsze jest odtąd dotąd”). Wszystko zależy od problemu, jaki nas interesuje. [Tylko nie strasz mnie zaraz odbieraniem godności osobowej i konsekwencją w postaci masowego ludobójstwa ;)] Lubisz s-f z tego co widzę – pomyśl o tym z perspektywy kosmitów: obserwują Ziemię od pokoleń i mają dane z kilkunastu tysięcy lat; przy tym ich problemem nie jest wielkość mózgu, ale – powiedzmy – rozwoju broni. To co my dzielimy na homo erectus i homo sapiens oni podzielili by inaczej, np. homo erectus i pierwsze parę tysięcy lat homo sapiens wrzucili by do jednego wora z napisem „maczugus”, kolejne parę tysięcy lat do wora z napisem „mieczus”, kolejne z napisem „karabinus”, a kolejne do „rakietus”. I chociaż ja się czuję takim samym gatunkiem co inny obywatel polski będący na misji w Afganistanie, to dla owych kosmitów będziemy dwiema, zupełnie innymi istotami: ja będę co najwyżej jakimś „mieczusem” (albo w ogóle będę na innej gałęzi drzewa genealogicznego: „nieuzbrojonus”), a ten drugi będzie „karabinusem”. [Przykład może komiczny, ale mam nadzieję, że wyjaśnia o co mi chodzi.]

      6. Dziewic:

        Wydaje mi się, że rozumujemy w dwóch odwrotnych kierunkach. Ja rozumuję mniej więcej tak: jak się urodziłeś, to byłeś bardziej ciałem niż umysłem, to ciało miało jakąś tam swoja strukturę biologiczną, z tego co piszesz jej podstawową cechą była niska wrażliwość neuronów -> w procesie socjalizacji doprowadziło to do wykształcenia się psychiki introwertycznej.
        Ty natomiast zdajesz się rozumować w taki sposób: urodziłem się jako umysł z dołączonym ciałem, a że byłem umysłem introwertycznym to zacząłem to ciało ignorować. (Oczywiście upraszczam oba nasze stanowiska – np. nie uważam, że człowiek rodzi się jako psychiczna tabula rasa. Robię to po to, by wyraźniej zarysować różnicę, która może być ciężka do uchwycenia, jeśli zacznę bawić się w niuanse.)
        Dla mnie – jak się już pewnie domyślasz – mylisz przyczynę ze skutkiem.

        oraz:

        Jeszcze raz: “Samotność, poszczenie, seksualna wstrzemięźliwość – typowa forma, z której rodzi się religijna neuroza”. Mam wrażenie, że znowu przestawiłeś przyczynę i skutek, że przeczytałeś to tak: jestem religijnym neurotykiem (introwertyzm), więc wolę samotność, poszczę i jestem wstrzemięźliwy (tzn. mało interesuje się swoim ciałem). Natomiast ja ten fragment czytam inaczej: weźmy przedstawiciela dowolnego z 16 typów (z tabelki wyżej) i zmuśmy go (społeczeństwo) do samotności, postu i wstrzemięźliwości seksualnej – za każdym razem otrzymamy religijną neurozę. [Zapewne trochę inny wymiar będzie miała owa religijna neuroza, ale wystąpi, zmieni typ tych, którzy bez owych trzech „praktyk” nigdy by w tym kierunku nie poszli.]

        Mylę przyczynę ze skutkiem, ale tylko z punktu widzenia stanowiska, które uznaje pierwszeństwo tego co materialne, nad tym co inteligibilne. W tym właśnie rzecz: chcę Ci pokazać, moim zdaniem, całkiem prawdopodobną genezę kierunków filozoficznych. Biorą się właśnie z tych klisz i wynikłych z nich sposobów postrzegania świata i samego siebie. Oczywiście, jeśli masz taki fetysz, możesz sobie dalej wyjaśniać istnienie tych klisz czynnikami fizycznymi i udowadniać, że byt określa świadomość, a myśl jest szczególną formą czegoś fizycznego i jest od tego zależna. Możesz badać aktywność mózgów reprezentantów poszczególnych typów i tworzyć jej mapy, z podświetlonymi obszarami, najczęściej czy najbardziej charakterystycznie dla nich, używanymi. Mnie dalej ta zabawa nie bawi, bo generalnie nigdy nie zajmowało mnie to, co materialne, ale też dlatego, że rezultaty tej zabawy w znacznej mierze i tak są zdeterminowane cechami bawiących się. I teraz: albo możemy uznać, że jacyś ludzie rodzą się z bądź nabywają zupełnie nieprzydatne, przynajmniej poznawczo, klisze, albo że nikt nie ma monopolu na poznanie, bo jego klisze i idące za nimi metody poznania, pozwalają mu na dotarcie tylko jakiegoś wycinka rzeczywistości. To tak jakby jedni widzieli tylko w podczerwieni, inni w paśmie światła widzialnego, kolejni w ultrafiolecie a ostatni nie widzieli, ale za to słyszeli.

        W tym sensie nikt nie dotrze do czegoś w rodzaju kantowskich rzeczy samych w sobie, bo nawet pojęcia materialności/niematerialności będą odbiciem jego samego, czy części jego budowy wewnętrznej, którą uzewnętrznia przy swojej próbie badania/wyjaśniania świata. Spór dwóch tych monistycznych stanowisk o to, czy myśl jest szczytem rozwoju materii, czy materia jest najbardziej oddaloną, prymitywną i nieożywioną formą myśli pochodzącej od jakiegoś źródłowego umysłu, dla mnie jest sporem jałowym, bo generalnie jest walką o to, czyje (sposoby poznania) mają być na wierzchu, przez równie upośledzonych dyskutantów. To tak jakby kłócić się o to, czy lód jest specjalną formą pary wodnej, czy para wodna – lodu, gdy obie są tak naprawdę dwoma aspektami jednej substancji. Jedni będą mieli skłonność do faworyzowania lodu (materii), inni – pary wodnej, (myśli), bo ich wewnętrzna budowa będzie skłaniała ich do bardziej komfortowego organicznie dla nich, punktu widzenia.

        Stąd moje ostatnie zwątpienie w filozofię. Sądzę, że ona naprawdę w niewielkim stopniu mówi nam o świecie, zatem całkiem sporo o nas samych.

        2) ciągle powtarzasz (parafrazując) “póki ludzie są ludźmi to występują te same typy”. Homo sapiens jest homo sapiens tak długo, jak planeta jest planetą. A jak długo planeta jest planetą? Tak długo, jak długo nie zmieni się jej definicja (która zmienia się z uwagi na teorię, a ta z uwagi na problem). Piję oczywiście do Plutona. Czy w samym Plutonie coś się zmieniło, że przestał być planetą? Nie. A może to uczeni poprzednich epok źle go rozpoznali? Też nie. Zmieniła się teoria. I tak samo jest z twoim człowiekiem. Nie ma żadnej planety-samej-w-sobie i człowieka-samego-w-sobie, raz na zawsze ustalonego (“człowiek zawsze jest odtąd dotąd”).

        Można zmieniać punkty odniesienia i kryteria uznawania czegoś za coś, ale tak czy owak, już po wybraniu jakowychś, coś albo będzie się łapało do danej kategorii, albo nie. Sądzę, że genetycy nie mają większych problemów w odróżnienia homo sapiensów od homo sapiensów sapiensów czy neandertalczyków i mogą określić zakresy DNA, które będą pozwalały odróżnić jednych od drugich.

        Lubisz s-f z tego co widzę – pomyśl o tym z perspektywy kosmitów: obserwują Ziemię od pokoleń i mają dane z kilkunastu tysięcy lat; przy tym ich problemem nie jest wielkość mózgu, ale – powiedzmy – rozwoju broni. To co my dzielimy na homo erectus i homo sapiens oni podzielili by inaczej, np. homo erectus i pierwsze parę tysięcy lat homo sapiens wrzucili by do jednego wora z napisem “maczugus”, kolejne parę tysięcy lat do wora z napisem “mieczus”, kolejne z napisem “karabinus”, a kolejne do “rakietus”. I chociaż ja się czuję takim samym gatunkiem co inny obywatel polski będący na misji w Afganistanie, to dla owych kosmitów będziemy dwiema, zupełnie innymi istotami: ja będę co najwyżej jakimś “mieczusem” (albo w ogóle będę na innej gałęzi drzewa genealogicznego: “nieuzbrojonus”), a ten drugi będzie “karabinusem”. [Przykład może komiczny, ale mam nadzieję, że wyjaśnia o co mi chodzi.]

        Rozumiem. Ale są lepsze i gorsze kategoryzacje. Równie dobrze możesz delfina uznać za rybę a nie ssaka, bo żyje w środowisku wodnym i zdefiniować, że za ryby uznajesz to, co żyje w środowisku wodnym, ignorując budowę wewnętrzną czy sposoby rozmnażania. Co nie znaczy, że Twój podział będzie najbardziej przydatny poznawczo. Tak samo możesz podstawowe kategorie podporządkować jakimś krótkotrwałym krzyżówkom czy przejściowym formom, ale jaki sens ma ta gimnastyka, jeśli masz gatunki, które bez specjalnych zmian istnieją od dłuższego czasu? Ja wychodzę z założenia, że to co bardziej niezmienne, zasługuje w znaczniejszym stopniu na swe miano, kategorię czy inne intelektualne uwiecznienie, tym bardziej że nie trzeba żonglować nazwami. :)

Odpowiedz: