Wybory to akt politycznego ubezwłasnowolnienia

Sraczka kampanijna dobiega końca co oznacza, że medialne szczekaczki wreszcie stulą pyski.

Na finiszu pozostanie im jeszcze tylko pozaganiać ludzi do urn, pobredzić coś tam o obywatelskich obowiązkach i zaszantażować emocjonalnie społeczeństwo tak, by zechciało ono osiągnąć wysoką frekwencję. Nieuchronnie nasłuchamy się też o niesłychanej wręcz historycznej wadze tych wyborów, bo przecież i konflikt na wschodzie można wykorzystać jako argument dla swojego uporczywego naganiactwa.

W praktyce udział w demokratycznych wyborach jest uczestnictwem w ceremonialnym akcie podporządkowania jednostki i świętowaniem cesji jej naturalnie przyrodzonej, prywatnej władzy na rzecz kogoś, kto odtąd będzie ją przedstawicielsko utylizował w ramach struktur państwa. Stanowi uroczyste potwierdzenie zaledwie domniemywanej wcześniej cesji prawotwórczych, sądowniczych i wykonawczych uprawnień głosującego na rzecz państwa.

Z punktu widzenia anarchy obserwującego korowody ciągnących do komisji wyborczych, wybory są doświadczeniem cudzego upokorzenia zbliżonego do przypadków składania hołdów lennych lub bezwarunkowej kapitulacji przez stronę przegraną, z konieczności korzącą się przed swoim pogromcą przejmującym jej wpływy oraz finalnie odbierającym samodzielność. Upokorzenia tym bardziej żenującego, że w dodatku nieświadomego lub w ogóle przebranego w szaty dumy. Zazwyczaj bowiem ci, którzy je przechodzą, potrafią sobie to wszystko zracjonalizować jakimś swoim interesem czy innym wyższym dobrem.

Anarcha, podobnie zresztą jak kiedyś królowa brytyjska – nigdy na nikogo nie głosuje.

W przypadku monarchów sprawa jest dość prosta – tradycyjnie ich władza pochodzi od Boga a nie od ludu. Z takim źródłem jej legitymacji wierzący lud na koronacyjnej mszy może co najwyżej potwierdzić jako świadek ich intronizację i zaakcentować własne posłuszeństwo, ale tej władzy nie nadaje. W modelu mieszanym, takim jak monarchia konstytucyjna, monarcha wciąż pozostaje pomazańcem bożym, nie może zbyć swej osobistej władzy suwerena na jakiegoś przedstawiciela w parlamencie, bo parlament w całości i tak istnieje z woli (i władzy) monarchy dokonującego nań outsourcingu swoich ustawodawczych uprawnień oraz zadań, zatem wszyscy parlamentarzyści w tej użyczonej władzy monarszej sobie partycypują. A poddani mogą spośród nich wybierać reprezentantów.

Anarchowie natomiast kwestionują samą uczciwość idei reprezentacyjności władzy. Stoją na stanowisku, że wszelka władza państwowa, czy to demokratyczna, czy monarsza, uzasadniana legitymizacją z góry czy z dołu, musi być z konieczności uzurpatorska, składa się z zagrabionych od jednostek uprawnień i ogólnie stanowi fikcję opierającą się na założeniu milczącego ogólnego przyzwolenia na bycie reprezentowanym, które jest wątpliwe, zwłaszcza biorąc pod uwagę przypadek postawy samego anarchy, który bycie reprezentowanym przez kogokolwiek poza sobą samym jawnie odrzuca i tegoż sobie nie życzy a mimo tego w społecznej praktyce oczekuje się od niego podporządkowania i nie uznaje osobistej suwerenności.

Uczestnictwo w wyborach implicite zakłada akceptację idei reprezentacyjności władzy, bo wybory są rytuałem jej przekazywania, łącznie z przekazywaniem własnego przyzwolenia na bycie rządzonym i potwierdzaniem prawowierności instytucji wyłaniającej władzę państwową, która te wybory przeprowadza. Nie można jednocześnie być przeciw i brać w tym udziału.

Gdyby ludzie z podobnym zapałem podpisywali zgodę na ubezwłasnowolnienie i zamknięcie w psychiatryku a wcześniej miesiącami w ramach kampanii wyborczej przeprowadzali debaty kandydatów na swoich prawnych opiekunów!

Demokracja stanowi dla wolnej jednostki taki właśnie polityczny kaftan bezpieczeństwa. Głupio patrzeć, jak wielu daje się w niego zakuć z własnej woli.

Medication time! Medication time!

Odpowiedz: