Mundialowy przypadek Luisa Suáreza, czyli uroki paradoksu deontologii oraz jeszcze gorsza alternatywa

El Pistolero skończył obecny sezon jako król strzelców z 31 trafieniami a Liverpool FC, któremu kibicuję od 2001 roku, zajął drugie miejsce w Premier League i mam nadzieję, że za rok sięgnie po mistrzostwo, kończąc moje 14 lat (a swoje 25) posuchy bez głównego tytułu (Alex Ferguson poszedł na emeryturę, więc wszystko powinno wrócić teraz do normy.). Urugwajczyk natomiast – tytułowy bohater bieżącego wpisu, wbijający w tegorocznej kampanii bramki jak na zawołanie oraz olśniewający wszystkich swoją formą, spowodował, że na dalszy plan zeszły jego dawne wybryki. Bajeczna gra odsunęła od publiki obraz enfant terrible angielskiej ligi, prowokującego czarnoskórego Evrę rasowo nacechowanymi zaczepkami, kąsającego w rękę Branisława Ivanovicia czy pokotem kładącego się na murawie po nieistniejących faulach, aby tylko nabrać sędziego, bo a nuż wyrzuci za takowy zawodnika z drużyny przeciwnej albo podyktuje tego upragnionego karniaka.

Niemniej jednak największym, najgłośniej komentowanym, wzbudzającym najbardziej gwałtowne emocje – podziwu z jednej strony a szczerego oburzenia z drugiej, ekscesem w karierze Suáreza należy uznać jego ostatnie zagranie w meczu Mistrzostw Świata 2010 przeciwko Ghanie. W samej już dogrywce przy remisie 1:1, w jednej z ostatnich akcji Ghana po pewnym dośrodkowaniu, rozmontowała obronę zespołu z Południowej Ameryki i oddała strzał, który minął bramkarza, Muslerę – dodajmy: celny strzał. W zasadzie tym strzałem mogła odprawić z kwitkiem Diego Forlana i spółkę – ba! najpewniej by to zrobiła, gdyby nie właśnie Luis Suárez. Co zrobił Urugwajczyk? Zupełnie celowo swą dłonią powstrzymał piłkę od przekroczenia linii bramkowej.

Zresztą, co ja tam będę opowiadał… Wspomnianą sytuację można znaleźć w tym materiale:

Dlaczego jednak napastnik Liverpoolu został bohaterem tej noty? Mianowicie z tego powodu, iż będzie ona poświęcona etyce, a Suárez w tej dziedzinie wydaje się być znakomitym ekspertem i to praktykiem – trudno bowiem znaleźć kogoś bardziej zaprawionego w łamaniu, naginaniu oraz cwaniackim omijaniu różnych piłkarskich norm dla korzyści tak osobistej jak i drużynowej. :) Czemu z kolei football? Ano nie tylko temu, że jest on takim małym laboratorium, zamkniętym światem, w którym odbijają się poszczególne ludzkie zachowania czy wręcz całe postawy – począwszy od szlachetnych gestów fair play, aż po żerowanie na psychicznej słabości rywala, w celu osiągnięcia nad nim jakiejś, chociażby minimalnej przewagi. To wszystko oczywiście wychodzi z ludzi, często przy monstrualnym fizycznym zmęczeniu oraz presji wyniku: jednym puszczają nerwy i wyładowują się na otoczeniu, inni wykazują się niemal świętością, co samo w sobie jest oczywiście czymś ciekawym. Ale przede wszystkim piłka nożna zajmie tu trochę miejsca z innego względu – dziś mowa będzie o deontologii.

Zdziwieni powyższym połączeniem? Niesłusznie. Piłka nożna jako dyscyplina sportowa jest przecież kompletnie deontologiczna, nieomal w całości regulowana swoim kodeksem – regułami gry. Ów kodeks wskazuje zresztą na kontraktariański charakter etyki piłkarskiej; gracze z kartami zawodniczymi zyskują oficjalnie uznaną podmiotowość, biorą na siebie obowiązek respektowania zasad, a gdy je łamią mogą być: upominani, wyrzucani z boisk, zawieszani czy nawet karani finansowo. Nikt nikomu nie każe zostawać piłkarzem i decydować się na tego rodzaju podporządkowanie dość abstrakcyjnym regułom, ale jeśli już się na tego rodzaju karierę zdecydujemy, nasze zachowanie będzie rozliczane pod kątem ich respektowania.

Rzecz w tym, że jak zauważają krytycy stanowisk deontologicznych, są one podatne na pewien paradoks. Redaktor naczelny Etyki Praktycznej, doktor Krzysztof Saja, zgrabnie opisuje go w ten sposób:

Zarzut ten sprowadzić można do pytania, czy racjonalne jest przestrzeganie normy deontycznej N nawet wtedy, gdy skutkiem tego będzie większa liczba pogwałcenia normy N. Załóżmy, że uznajemy, że świadome i celowe morderstwo jest zawsze moralnie naganne i nikt z nas nie powinien łamać rygoru „nie zabijaj”. Rodzi to jednak pytanie, dlaczego, jeśli mordowanie jest moralnie złe, naszym celem nie powinno być minimalizowania ilości morderstw? Podobne pytanie postawić można każdemu deontologowi bez względu na źródło przyjmowanych przez niego norm. Jeśli nadrzędną wartością jest godność każdej osoby, dlaczego nie wolno nam sprzeniewierzyć się godności jednej osoby jeśli jest to jedyny sposób na ochronienie dziesięciu innych osób przed nieposzanowaniem godności dziesięciu kolejnych ofiar. Jeśli traktowanie osób jedynie jako środka jest moralnie złe, dlaczego nie jest racjonalne działanie, która zmniejsza ilość takich sposobów traktowania ludzi? Jeśli tym, co jest moralnie złe jest zamiar czynienia zła, dlaczego niekiedy nie powinniśmy mieć zamiaru uczynienia czegoś złego aby w przyszłości uchronić się przed wieloma takimi zamiarami?

Podsumowując, zarzut paradoksalności deontologii zrekonstruować można jako następujące rozumowanie:

  1. Deontolodzy twierdzą, że istnieją absolutne rygory R zakazujące czynić N.

  2. Istnieją sytuacje, w których złamanie rygoru R spowoduje zmniejszenie ilości łamania R.

  3. Mniejsza ilość pogwałcenia R jest mniejszym złem niż większa ilość pogwałcenia R.

  4. Akceptacja większej ilości zła nad ilość mniejszą jest nieracjonalna.

  5. Wniosek: Rygory deontyczne R są nieracjonalne.

Tymczasem Suárez owego paradoksu nie musiał nawet opisywać, po prostu przyczynił się do jego powstania – właśnie w meczu z Ghaną. Wykorzystał strukturę piłkarskich przepisów przeciwko »duchowi gry«, aby obrabować z gola i najprawdopodobniej zwycięstwa faworyzowanych Afrykańczyków i przedłużyć tym samym szansę na Mundialu własnej drużyny. Normy istniejące po to, aby minimalizować częstotliwość występowania określonych zachowań, zostały wykorzystane do osiągnięcia zupełnie innego celu i pośrednio przysłużyły się do wykonania zachowań, którym miały zapobiegać. Suárez nie licząc się z karą wyrzucenia z boiska i zawieszenia w kolejnym meczu (którego i tak by nie zagrał, jeśli Urugwaj odpadłby z Mistrzostw Świata), z premedytacją powstrzymał piłkę zmierzającą do własnej bramki – wybrał osobistą banicję i rzut karny dla rywala, aniżeli pozwolił niemal na pewno wyeliminować swoją drużynę. Gyan karnego nie wykorzystał, a perfidii Luisa stało się zadość – oszukał system. Sędzia w myśl przepisów musiał go wyrzucić, musiał również podyktować karnego, ale naszemu El Pistolero było to w tamtych okolicznościach całkowicie na rękę, bo dał szansę swojej reprezentacji na zagranie na nosie niechybnemu przeznaczeniu.

Niewątpliwie:

  1. Istniał rygor zakazujący zagrywać zawodnikom piłki ręką. [poza bramkarzem w polu karnym, rzutami autowymi, etc.]

  2. Zaistniała sytuacja, w której istnienie rygoru niezagrywania ręką piłki przyczyniło się pośrednio do zagrania piłki ręką – napastnikowi opłacało się naruszyć ów rygor, co też uczynił.

  3. Mniejsza ilość pogwałcenia przepisu o zagraniach ręką jest mniejszym złem niż większa ilość pogwałcenia tego przepisu. [?]

  4. Akceptacja większej ilości zła nad ilość mniejszą jest nieracjonalna.

  5. Futbolowy przepis o zagraniach piłki ręką jest nieracjonalny. [???]

I tutaj dochodzimy do sedna sprawy: absurdalności tego wnioskowania. W końcu istotę piłki nożnej i jej najbardziej podstawowe ratio stanowi właśnie norma nie zagrywania ręką. To, że czasami zawodnicy uznają za stosowne i korzystne jej łamanie, nie zmienia jednak faktu, że jest ona nieodzowna, w innym wypadku nie mielibyśmy do czynienia z piłką nożną. O jakiej więc racjonalności czy jej braku mówimy w tym wypadku?

Nasuwa się tutaj ciekawe pytanie: jak ten kazus Suáreza potraktowałby konsekwencjalistyczny sędzia piłkarski, gdyby takowy mógł prowadzić zawody wedle swojego uznania? Nie wyrzuciłby Urugwajczyka z boiska, ignorując jego zagranie i zaliczył gola Ghanie – gola, który ostatecznie nie padł, ale padłby, gdyby piłka nie została zagrana ręką? Mógłby wszakże argumentować: przy takiej praktyce zawodnicy przestaliby zagrywać piłkę ręką, bo i tak te kontr–faktyczne bramki w podobnych sytuacjach byłyby uznawane. Ale czy rolą sędziego [i etyki jaka za nim stoi] jest czysto behawiorystyczne temperowanie zawodników, aby nie obmacywali futbolówki, czy przede wszystkim jego zadaniem jest wskazywanie, kiedy są oni tego sprawcami i wyciąganie wobec nich odpowiednich konsekwencji?

Podstawową rolą deontologicznej etyki, w tym wypadku piłkarskiej, nie musi i nie jest całkowita eliminacja jakichś czynów z doświadczenia gry, a jedynie ich napiętnowanie oraz przypisanie odpowiednich znaczeń – a przez to dalej ustanowienie jakichś sensów. Właśnie dlatego, że w futbolu każde intencjonalne zagranie piłki ręką przez zawodnika z pola jest usankcjonowane w ten sposób, zachowuje status czegoś nagannego, niepożądanego i właśnie: karygodnego. W siatkówce, koszykówce czy piłce ręcznej podobne zachowania nie są przecież oceniane w ten sam sposób – mają inne znaczenie.

Śmiem więc twierdzić, że jedną z ukrytych naczelnych wartości etyki piłkarskiej jako takiej, jest atrakcyjność widowiska – ponieważ zagrania ręką jak i inne faule są w niej lokalnym »zakazanym owocem«, ich wykonywanie może budzić olbrzymie kontrowersje, oburzenie, uczucie moralnego potępienia oraz, oczywiście prowadzić do czysto taktycznego osłabienia drużyny jako podstawowego podmiotu biorącego udział w grze, czym zwiększa także dramaturgię spotkań. Nie chodzi więc o to, aby faule zupełnie wyeliminować z widowiska, a raczej aby pełniły rolę oswojonego, pokazowego zła, które ma swoją rolę w świecie – czasem się zdarza i uwypukla przeciwstawne mu dobro. Chcemy oglądać piłkarskich, cynicznych złoczyńców w rodzaju Luisa Suáreza, Vinniego Jonesa czy Erica Cantony, bo dzięki nim mamy się czym ekscytować i tym bardziej doceniamy świętych, jacy się z nimi mierzą. Nawet lepiej jeśli Suárez może naginać prawa gry do swoich celów, bo dzięki temu, jest tym bardziej drażniącym nas charakterem, a piłka nożna tak barwną i bogatą dyscypliną, z jakiej oglądania mamy uciechę.

Deontologia zatem, może spokojnie ograniczyć się do funkcji normatywnej, tworząc sieć znaczeń wokół wybranej, centralnej wartości i na tym poprzestać. Deontolog nie musi, a w wielu przypadkach nawet nie może odstępować od jakiejś normy, gdyż byłoby to podważeniem znaczenia danego czynu jakie wypracował. Jego podstawowym celem jest zachowywać właśnie tę strukturę znaczeniowo–aksjologiczną czynów, a dopiero później dbać o konsekwencje z niej wynikłe.

Paradoks, czyli co jest racjonalne?

Problem ze wspomnianym paradoksem jest taki, że paradoksem on się staje, dopiero gdy wprowadzimy ukryte założenia, oczekiwania i cele, a następnie zaczniemy rozliczać z tego stanowisko, dla którego one wcale nie muszą mieć kluczowego znaczenia i nie dla nich zostało ono sformułowane. Tutaj na wierzch wypływa na przykład kwestia prewencji.

3. Mniejsza ilość pogwałcenia R jest mniejszym złem niż większa ilość pogwałcenia R.

4. Akceptacja większej ilości zła nad ilość mniejszą jest nieracjonalna.

W zależności od tego jak rozumiemy »akceptację« i »zło« oraz jak daleko jesteśmy się w stanie posunąć w ramach całego tego sprzeciwu wobec niego, dojdziemy do zupełnie różnych dyrektyw działania. Natomiast tak zarysowaną »racjonalność« łatwo możemy podważyć – chociażby kwestionując naszą kompetencje do ilościowego określania zła.

Laboratoryjne badania intuicji moralnych – rozwiązywanie tysięcy wysterylizowanych wersji dylematu wagonika, kompletnie oderwanych od codziennego życia, z wystandardyzowanymi ofiarami to jedno, natomiast faktyczna zdolność wyceny skutków podjęcia lub nie podjęcia jakiegoś działania w świecie rzeczywistym oraz jej trafność to kwestia zupełnie inna. Ponieważ ludzie różnią się od siebie wyobraźnią i skutecznością przewidywań, musimy zatem uznać, iż konsekwencjalizm: albo różnicuje ich kompetencje podejmowania etycznych decyzji, albo od niektórych wymaga w tej sferze nawet więcej, niż są w stanie dać. Pomijając już nawet same zarzuty o ewentualną niesprawiedliwość czy brak egalitaryzmu implikowany tego rodzaju zróżnicowaniem, znacząco utrudnia ono wytworzenie jakiejś w miarę spójnej moralności czy intersubiektywnego kodu kulturowego, za pośrednictwem jakiego ludzie mogliby w miarę łatwo i szybko orientować się w obyczajowych realiach danej społeczności, znając skończoną i dość ograniczoną liczbę panujących w niej reguł czy tabu. Chodzi więc również o kwestię zupełnie praktyczną – aspekt ekonomiczny. Nie stać nas na stałe uzgadnianie ze sobą, co rozumiemy pod mianem dobrych skutków, nie mamy czasu wyjaśniać tego innym, a tu jeszcze konsekwencjaliści stawiają nam wysokie wymagania, oczekując od nas wysoko rozwiniętej zdolności czynienia predykcji. W świecie gdzie wiedza (także ta dotycząca działań i ich skutków) jest na ogół rozproszona, a jej gromadzenie wymaga nakładu sił, a w wielu wypadkach jest wręcz niemożliwe, stanowisko rozliczające nas ze znajomości tych wszystkich czynników i na tej podstawie przypisujące nam słuszność lub jej brak jest zwyczajnie nazbyt uciążliwe i po prostu nieopłacalne do powszechnego przyjęcia.

Tymczasem deontologia, nawet taka zupełnie apriorycznie przypisująca na sztywno wartości etyczne całym klasom czynów, nie dopuszczająca żadnych wyjątków, radzi sobie pod tym względem znacznie lepiej. Ponieważ wymaga od nas jedynie znajomości swoich norm czy ustalonych rygorów oraz powstrzymywania się od wykraczania poza nie, eliminuje w znacznym stopniu problem niedostatków poznawczych/intelektualnych przy predykcjach. W jej świetle nie można mieć pretensji do kogoś, kto opacznie zinterpretował sytuację, gdyż nie dysponował kompletem informacji, jeśli przy tym jednocześnie nie naruszył żadnej reguły. Z racji tego, że reguł tych jest stosunkowo niewiele, (przynajmniej w zestawieniu z liczbą wszystkich potencjalnych czynników [często ukrytych] determinujących skutki zdarzeń), a w dodatku najczęściej stanowią one generalizacje najczęstszych intuicji, są one dostępne niemal całemu przekrojowi społeczności, wraz z najbardziej ograniczonymi umysłowo przedstawicielami. Te relatywnie niskie wymagania zapewniają szansę osiągnięcia jakiegoś wspólnego mianownika, natomiast docelowo umożliwiają podporządkowanie identycznie rozumianym dyrektywom, co za tym idzie – wytworzenie spójności a dzięki temu osiągnięcia przewidywalności zachowania innych członków społeczności, orientujących się wokół tych samych wytycznych. Innymi słowy, deontologia dzięki swym bezkompromisowym rygorom może następnie opierać się na korzyściach skali, dzięki czemu ogranicza również koszta dokonywania wyceny moralnej czynów.

Wszak bez konieczności rozstrzygania, które morderstwa niewinnych są etycznie w porządku, a które nie, bo uznajemy, że wszystkie bez wyjątku – bez względu na wynikłe konsekwencje – są nieetyczne, oszczędzamy czas i energię, które możemy poświęcić na bardziej produktywne zajęcia. To samo, gdy idzie o środki spożytkowane na szukanie uzasadnień, z jakich względów pewnych niewinnych można bezkarnie „poświęcać”, a innych nie. Albo na dostarczanie wyjaśnień tym niedostrzegającym wystarczającego uzasadnienia lub polemikę z oczekującymi jeszcze szerszego katalogu precedensów zezwalających na eliminację niewinnych, doprowadzając do głosu jeszcze większą liczbę zmiennych, utrudniając tym samym pozostałym ludziom ocenę tego, czego mogą się po nich spodziewać i na co mogą sami sobie pozwolić w zależności od jakiegoś specyficznego kontekstu. Ułatwia więc orientację w życiu społecznym.

Oczywiście pozostaje wciąż problem paradoksu deontologii. Rzeczywiście – istnieją sytuacje, w których trzymanie się co do joty jakichś rygorów, może nie zapobiec wystąpieniu zdarzeń oraz związanych z nimi strat, którym, zdawać by się mogło, miały one zapobiegać. Pytanie brzmi natomiast: czy interesuje nas formułowanie dostępnej dla każdego, ogólnej etyki codzienności, kiepsko radzącej sobie z jakimiś rzadkimi przypadkami występującymi od wielkiego dzwonu, czy etyki przystosowanej do niezwykłych zbiegów okoliczności, nie radzącej sobie w warunkach codziennych [a w każdym razie narzucającej ogółowi o wiele wyższe wymagania i być może nie zabezpieczającej dobrze czyichkolwiek najbardziej podstawowych praw]?

Aby ocenić racjonalność deontycznych rygorów, należy przede wszystkim oszacować, jak często trzymanie się ich będzie prowadzić do sytuacji, w których staną się one kontr-produktywne – jak bardzo treść określonej deontologii jest podatna w codziennej praktyce na tego rodzaju paradoksy. Jeżeli częstotliwość ich pojawiania się jest niewielka albo rygory te nie sprawdzają się jedynie okazjonalnie, nie ma uzasadnionej potrzeby ich odrzucania. Dopóki w długim terminie dostarczają nam więcej korzyści niż szkody, nad wyjątkami możemy spokojnie wzruszyć ramionami. Wracając do realiów piłkarskich – sytuacje takie jak zagranie piłki ręką przez Suáreza są zapamiętywane właśnie z powodu ich szczególności. Nie zdarzają się dzień w dzień, na każdym szczeblu rozgrywek, w każdej kolejce. Przepis je sankcjonujący jest zatem racjonalny. Może nie jest w stanie zablokować każdego takiego zdarzenia, co nie znaczy, że nie zapobiega on im wystarczająco wielu, aby piłka nożna pozostawała nożną, a nie ręczną. Nie widzę natomiast jak usunięcie tego rygoru i zezwolenie na okazjonalne celowe zagrania ręką [poza wyjątkami takimi jak gra bramkarzy i wykonywaniem rzutów autowych, itp.] miałoby pomóc zachować taką jej tożsamość oraz ogólny sens. Podobne posunięcie wydaje się być wylewaniem dziecka z kąpielą.

O zgubnym poczuciu kontroli oraz kosztach jawnych i ukrytych podejmowanych decyzji, czyli konsekwencjaliści w matni terrorystów.

Zajmijmy się teraz atrakcją, na którą wszyscy czekali – filozoficzną masakrę wagonikiem tramwajowym – szarpaniem z uporem maniaka dźwigni zwrotnicy torów tramwajowych i decydowaniem o żywocie tych czy innych ofiar. O ile nie zamierzam kwestionować wartości samego badania natury ludzkich intuicji moralnych za pośrednictwem tego rodzaju dylematów, doceniając ich przydatność w czysto opisowej roli oraz uznając je za narzędzie jak najbardziej pożyteczne poznawczo (w związku z czym, zachęcam do przetestowania się tutaj – http://moral.wjh.harvard.edu/), o tyle wątpię w sensowność powoływania się na nie w przypadku krytyki danych stanowisk etycznych. Właśnie ze względu na epizodyczność doświadczenia tego rodzaju problemów.

Zabawa kolejką czy chorobami zakaźnymi w eksperymencie mentalnym jest zawsze ograniczona do poszczególnego epizodu, kiedy przychodzi nam zadziałać niemal instynktownie, pod presją czasu, na podstawie jedynie najbardziej bezpośrednio przewidywanych konsekwencji, ale przy (rzekomo) pewnej wiedzy o wszystkich następstwach naszej decyzji. Rzecz w tym, że w realnym życiu często nie mamy tej samej pewności, jaką gwarantują nam autorzy wagonikowego świata przedstawionego. W jego ramach by zostać dobrym konsekwencjalistą, wystarczy przyjąć sobie rozwiązanie zakładające mniejszą liczbę ofiar – zdajemy daną, wybraną sytuację i już. W rzeczywistości ciągi przyczynowo–skutkowe rozciągają się z daleko w czasie, a decyzje mogą odbijać echem latami. Nie musimy jednak wybiegać tak daleko – rozważmy tę najpopularniejszą, klasyczną sytuację dylematu.

Mamy pięciu ludzi w wagoniku + jednego na torze, na jaki możemy wpuścić rozpędzony tramwaj. Jeśli nie użyjemy dźwigni zwrotnicy – zginie cała piątka. Jeśli użyjemy – zginie jedna osoba. Wedle rachunku konsekwencjalisty 5>1, zatem ciągniemy za wajchę. Ginie jedna osoba. W tym miejscu zazwyczaj następuje utylitarystyczny happy–end, ale pociągnijmy dalej tę scenkę. Na miejscu zjawia się policja, wyjaśniamy co miało miejsce. Okazuje się, że sytuację sprowokował psychopatyczny, seryjny morderca o wciąż nieustalonej tożsamości. Jest wielce prawdopodobne, że spróbuje dokonać czegoś podobnego w innym miejscu, o innej porze. Służby mogłyby zbliżyć się do odkrycia kto morduje, bo ów psychopata zostawia ślady w postaci własnych odcisków palców na dźwigni zwrotnicy. Niestety nasza decyzja (i wcześniejsze decyzje poprzednich konsekwencjalistów postawionych w podobnej pozycji) powoduje, że zamazujemy jedyny ślad, jaki po sobie zostawia, nanosząc na dźwignię swoje odciski palców. Służby zostają z niczym, morderca może pozwolić sobie na kolejne postawienie przed podobnym dylematem kogoś innego, zabijając ponownie przynajmniej jedną osobę. Łańcuch jego morderstw można przerwać jedynie nie dotykając dźwigni, poświęcając większą (w danej sytuacji) liczbę ludzi. Nie musi to być jednak większa liczba ludzi w całościowym rachunku lub długim terminie.

Gdyby podczas pierwszego ataku psychopaty znalazł się deontolog umywający ręce od podejmowania decyzji o „ratowaniu większej liczby ludzi”, zginęłoby w sumie 5 ludzi. Podczas drugiego – 6, trzeciego – 7. Zakładając, że taki śmiałek by się szybko nie znalazł, gdyż ludzie w podobnych sytuacjach częściej przejawiają intuicje przemawiające za konsekwencjalizmem, przy piątej serii zginęłoby w sumie tyle samo osób, tyle że w większym odstępie czasowym i wciąż nie byłoby gwarancji zakończenia pasma zbrodni. Konsekwencjalista w ekipie dochodzeniowej z pełniejszą wiedzą o Tramwajarzu [jak ochrzciłyby typa brukowe media] mógłby zatem zalecać podjęcie innej decyzji, zgadzając się w tym przypadku z deontologiem, w przeciwieństwie do konsekwencjalisty z marszu postawionego przed dźwignią, z bardzo ograniczoną znajomością kontekstu – albo 5, albo 1. Z jego punktu widzenia ratowanie większej liczby ludzi w danej sytuacji również jest błędem, chociaż z innych, bardziej prozaicznych powodów.

Dylematy te można przedstawiać wedle upodobania, żonglując historyjką w dowolnym kierunku, wykazując niepraktyczność każdego stanowiska w określonej sytuacji. Niemniej jednak należy zauważyć, że konsekwencjaliści ze swoją słabością do liczb, stają się wrażliwi na żądania terrorystów. Terrorysta bowiem może zagrozić, iż zabije pojedynczą osobę lub grupę, jeśli nie spełni się jego żądań, a ktoś chcący pozostać w zgodzie ze wspomnianym stanowiskiem, zacznie się rajcować nad tą wajchą dokonując kalkulacji, skłonny do targów, uznawszy, że ma jakąś kontrolę nad sytuacją i zamierza ocalić daną osobę lub grupę osób. Tymczasem ma tylko pozór kontroli, bo w istocie nad sytuacją panuje ten, kto stawia go przed podobnym wyborem. Terroryści wszakże uwielbiają przerzucać odpowiedzialność za swoje czyny na szantażowanych, a siebie przedstawiać tylko jako bezwolne narzędzie w czyichś rękach. Akceptacja narzuconych w ten sposób cudzych warunków należy uznać za porażkę podejmującego wyzwanie.

Natomiast deontolog w takiej sytuacji spokojnie mógłby powiedzieć, że roszczenia terrorysty są tak naprawdę bezpodstawne – nie są nigdzie umocowane, nie wynikają z żadnej umowy, zatem ten niczego od niego nie uzyska – bez względu na to, czego się dopuści lub nie.

Zabijesz zakładników? Twoja sprawa. Nie zabijesz? Twoja sprawa. Cokolwiek postanowisz, obciąży to jedynie Twoje sumienie, bo to Ty jesteś tutaj jedynym sprawcą swoich czynów. Ode mnie i tak niczego nie uzyskasz, więc spier… na drzewo z tymi swoimi propozycjami, nie zajmuj mojego czasu i zostaw w spokoju moją linię telefoniczną, bo czekam na ważny sekstelefon. Ot co!

To jeden z tych przykładów korzyści skali. Gdyby wszyscy podchodzili do sprawy w ten sam sposób, stosując się do rygoru „z terrorystami nie negocjujemy – nigdy”, terroryzm stałby się strategią zupełnie nieskuteczną i nieopłacalną, w związku z czym zaprzestanoby kolejnych tego rodzaju prób.

Niestety – ludzie, prawdopodobnie z powodu preferowania minimalnej, nawet iluzorycznej kontroli nad sytuacją, niźli jej kompletnego braku, dają się łapać na ten lep z ratowaniem większej liczby osób, przez co w długim terminie doprowadzają do tego, że sytuacje, w jakich mamy do czynienia z szantażami i zagrożeniem czyjegoś życia się powtarzają, bo mają, w świadomości terrorystów, jakąś szansę powodzenia. A to jest błąd – jeżeli nie trzeba brać na siebie odpowiedzialności moralnej za czyny kogoś innego, zwłaszcza mającego ewidentnie złe zamiary, to się tego nie robi. W ogóle. Bo i po co? W ramach demonstracji swej potencji i wpływu na świat? Pompowania ego?

Inwestycyjny charakter konsekwencjalizmu i problem wartościowania przyszłości.

Inną, ciekawą trudnością na jaką nadziewa się konsekwencjalista jest ta wynikła właśnie z długości ciągów przyczynowo–skutkowych. Można było ją odkryć jeszcze w trakcie lektury poprzednich paragrafów, ale teraz opiszemy ją wprost. W porządku, możemy się zgodzić – przyjmijmy, iż interesuje nas jak największa ilość dobra. Ale tak właściwie… to w jakiej perspektywie czasowej? Dnia? Tygodnia? Miesiąca? Roku? Dekady? A może tysiąclecia? To się przecież nie musi pokrywać…

Na przykładzie kazusu Tramwajarza zauważyliśmy, że postawieni przed podobnym dylematem zwolennicy konsekwencjalistycznej etyki (pozbawiony szerszej perspektywy, przypadkowy przechodzień przy zwrotnicy oraz śledczy) mogą się różnić we wnioskach na temat tego, co jest większym dobrem – a zatem także tego, co jest właściwym postępowaniem w danej sytuacji. Pora więc pograć trochę dłużej na tej strunie niespójności, albowiem rzecz nie sprowadza się tu jedynie do samej kwestii wiedzy. Gdy pozwolimy sobie na zgłębianie tematyki rachowania dóbr i zeł, dodając do tych równań czas, otworzy się nam możliwość dojścia do niezmiernie ciekawych wniosków.

Przede wszystkim, co należy zauważyć w przypadku tego rodzaju etyk, a precyzyjniej: uzasadnień decyzji podejmowanych przez zwolenników tychże, to traktowanie pozostałych ludzi jako kapitału, którym można dowolnie dysponować, o ile prowadzi to do jego pomnożenia lub w drastycznych przypadkach – do ocalenia jego większej części. Oto z czystym sumieniem możemy zabić jakiegoś człowieka, jeśli stopa zwrotu będzie odpowiednio wysoka; uratujemy w zamian pięciu innych. Z góry narzuca się koncept inwestowania.

Inwestycja jest niczym innym jak uprzednim poświęceniem środków na rzecz osiągnięcia zysków w przyszłości. Rezygnacją z możliwej konsumpcji części swych dóbr już teraz, na rzecz możliwej konsumpcji większej ich ilości później. O ile w przypadku przechodnia postawionego przed dylematem wagonika trudno o takiej mówić (bo nie dokonuje on kalkulacji długoterminowej i może on wyrazić jedynie swoje preferencje wobec teraźniejszości: „pięciu żywych” albo „jeden żywy”), o tyle śledczy nosi już wszelkie znamiona inwestora.

Inwestowanie per se nie jest złe. Wręcz przeciwnie – znakomicie jeżeli ludzie są w stanie powstrzymać się od natychmiastowej konsumpcji i poczekać na dorodniejsze owoce swych wysiłków – w gospodarce to wspaniała sprawa. Problematyczne jednak jest tego rodzaju bezpośrednie kalkowanie ekonomii do etyki i importowanie na jej grunt gotowych rozwiązań, gdy rola obu tych dziedzin jest jednak inna. Dobra i zła nie można tak łatwo zredukować do straty i zysku. Równie kłopotliwe są również implikacje takich analogii – inwestorami są wszakże: albo są właściciele; ludzie mający wyłączne prawa do dowolnego dysponowania swym majątkiem, albo osoby upoważnione przez innych do dysponowania ich majątkiem, za ich zgodą. Ktoś postawiony przed dylematem wagonika, „inwestujący” życie i dobro wcale nie swoje, a tych czy innych osób, traktuje je, jakby były wszystkie jego zasobem, którym może obracać wedle swego uznania. Tymczasem jest to ekwiwalent inwestowania cudzym mieniem, nawet bez domniemanej zgody, a czasem być może wręcz jawnie wbrew niej.

Ale przecież nawet nie to jest najpoważniejszym zarzutem, jaki moglibyśmy postawić konsekwencjalizmowi. Tym będzie dopiero uznanie, iż to stanowisko w większości przypadków jest absolutnie bezużyteczne, albowiem w swych ramach nie jest w stanie wskazać nam żadnego właściwego rozwiązania! Ergo: w zależności od upływającego czasu, od chwili dokonanego przez nas wyboru, na jakąś chwilę tym „właściwym” okazywać się będzie raz ten wybrany człon alternatywy, chwilę później inny… Zarzut jest niezrozumiały? Za szybko? Już wyjaśniam…

Wracamy do sytuacji dylematu wagonika. Ponownie zostajemy postawieni przed dramatycznym wyborem kogo zabić, a kogo ocalić. Znowu możemy poświęcić pojedynczą osobę lub całą piątkę, ale teraz – skoro mowa o inwestowaniu i długich łańcuchach przyczyn oraz skutków – rozważymy tę alternatywę jeszcze dogłębniej. Wpływ ludzi na świat nie kończy się bowiem wraz z ich śmiercią: czyny jakich zdążyli się dopuścić przeżywają ich w postaci konsekwencji. Zwłaszcza, jeśli doczekali swego potomstwa, które pojawiając się na tym świecie, będzie w nim dokonywać kolejnych wyborów, tak lub inaczej kształtując ścieżkę czasu wraz z dalszym bilansem dobra i zła.

Dwoje spośród pasażerów naszego (nie)szczęśliwego wagonika doczekało swojego dziecka. Nie są specjalnie złymi rodzicami, nie możemy powiedzieć o nich, iż znęcają się nad swoim potomkiem, ale z pewnością nie są też ludźmi wyjątkowo troszczącymi się o jego rozwój. Ponieważ to podróże są ich pasją, z jakiej zresztą w roli obieżyświatów się utrzymują, pozostawiają syna pod kuratelą nianiek i innych opiekunek, zresztą ku wielkiemu niezadowoleniu swoich rodziców. Ich obecność lub nieobecność oczywiście wpłynęłaby znacząco na kształt rozwoju dziecka. Jeżeli zginęliby w wagoniku, prawa do opieki nad sierotą przejęłaby najbliższa rodzina, w tym wypadku dziadkowie właśnie, mający do zaoferowania znacznie lepszą perspektywę rozwoju osobistego młodzieńca. Żywi rodzice oznaczają w tym wypadku, że chłopak nie otrzyma odpowiedniej dozy uwagi, troski, wsparcia oraz podbudowania motywacji, przez co w efekcie za pięć lat popadnie w złe towarzystwo, odetnie się od swoich bliskich, stoczy, angażując się w działalność gangu, a w wyniku jego działań zginą cztery osoby i dojdzie do serii kradzieży, pobić oraz wymuszeń. Uśmiercenie rodziców natomiast spowoduje, że trafiając pod pieczę swych dziadków, wyjdzie na ludzi i dajmy na to, zostanie znakomitym chirurgiem ratującym rocznie wiele żyć – ale za lat dziewięć.

Z drugiej strony, pojedyncza ofiara (alternatywa wobec pasażerów w wagoniku) też ma dorastające dziecko – jest nim córka zdradzająca smykałkę do inżynierii, bardzo zżyta ze swoim ojcem. Jeżeli go zabijemy, jej obsesją stanie się bezpieczeństwo komunikacji miejskiej i zaangażuje się w pracę nad wynalazkami poprawiającymi jego standardy. Opłaci to alienacją i nieudanym życiem rodzinnym, ale za 7 lat część miast wprowadzi jej rozwiązania, niwelując liczbę ofiar wypadków o 20 osób rocznie. Jeżeli jej ojciec nie zginie pod kołami wagonika, zgodnie ze swoimi zainteresowaniami zajmie się swoim konikiem, opracowywaniem nowej generacji tanich sanitariatów, a ten pomysł za 20 lat zainspiruje kogoś innego do rozwiązania wielu problemów w kwestii higieny w krajach Trzeciego Świata.

Na koniec dorzućmy jakieś wielkie zło… Zatem nonszalancko wstawmy do opowieści jakichś dyktatorów; jeżeli zabijemy pięć osób w wagoniku, za 120 lat w naszej krainie pojawi się zamordysta, któremu przyjdzie zabić około 10 milionów ludzi [jego pra–przodek jako dziecko został uratowany na stole operacyjnym przez osieroconego chirurga, syna podróżników]. Jeżeli zabijemy pojedynczą, kolejny dyktator pojawi się za 142 lata i wymorduje 8 milionów ludzi, a kolejne 5 milionów umrze w wyniku powojennej zarazy [jego pra–przodek był jednym z tych ocalonych dzięki zastosowaniu rozwiązań technicznych poprawiających bezpieczeństwo przez nieszczęśliwą panią inżynier, córkę Pojedynczego Faceta Na Torach].

Co więc powinien zrobić dobry konsekwencjalista, postawiony przed takim wyborem?

Oczywiście, może pojawić się sprzeciw – wszakże w rzeczywistości nie mamy takiej wiedzy. Ale jest on w tym wypadku nieistotny. Nawet bowiem, gdybyśmy takową dysponowali, w żadnym razie by nam ona nie ułatwiła decyzji. Trochę w myśl powiedzenia, iż fortuna kołem się toczy, każde z wybranych rozwiązań generowałoby następnie swoją unikalną sinusoidę dobra i zła, zmieniając w czasie ich rozkład, ale niekoniecznie ilość. Być może jeden scenariusz doprowadziłby do pasma tragedii, po jakich nastąpiłby jakiś dłuższy okres szczęśliwości a inny sumarycznie doprowadziłby do tego samego, ale w innej formie (częściej przeplatając je ze sobą) czy czasie – wcześniej bądź później. Podjąwszy którąkolwiek z decyzji, przeżywalibyśmy okresy, gdzie dobra bądź zła byłoby w naszej rzeczywistości więcej niż w alternatywnej jej wersji i vice versa – w innym czasie bilans okazałby się być atrakcyjniejszym, gdybyśmy postąpili odwrotnie.

Możemy całkiem spokojnie uznać na podstawie racji gatunkowego podobieństwa, iż ludzie są dość wystandardyzowani, co w bardzo długim terminie powoduje, że większość takich ciągów zdarzeń zmierza do jakiejś równowagi w kwestii ilości dobra i zła, zatem cel konsekwencjalizmu jest z góry pozbawiony sensu – ostatecznie sama suma dobra i zła w perspektywie wieczności jest stała, natomiast jedyne co możemy zmienić to ich rozkład na przestrzeni dziejów oraz to, co będzie za takowe w uznawane. Konkretne cierpienie czy szczęście również nie musi mieć żadnej stałej wartości – w świecie bez ogólnodostępnej wiedzy medycznej będzie traktowane inaczej niż w takim, gdzie jest ona oczywistością i łatwo można mu zaradzić. Śmierć w męczarniach w XXI wieku w bogatej społeczności, jaką stać na środki przeciwbólowe, należy ocenić mimo wszystko inaczej niż śmierć w męczarniach w wieku X, gdy takowe nie istniały.

Odpowiadając więc na pytanie, dobry konsekwencjalista może postąpić jakkolwiek mu się podoba. Jeżeli najbardziej troszczy się o jak największą ilość dobra w przeciągu:

  • kilku najbliższych dni, wtedy powinien wybrać opcję uśmiercenia Pojedynczego Faceta Na Torach (bo traumę przeżywać będzie mniejsza liczba osób, a większa będzie cieszyć się z ocalenia swoich bliskich).

  • 5 lat, wtedy powinien wybrać opcję uśmiercenia pasażerów wagonika (bo dzięki temu uniknie szkód spowodowanych przez działania gangu syna podróżników, który znajdzie się pod opieką dziadków).

  • 7 lat, wtedy powinien wybrać opcję uśmiercenia ponownie Pojedynczego Faceta na Torach (bo nawet skutki działań gangu są równoważone poprawieniem globalnego bezpieczeństwa komunikacji)

  • 9 lat, wtedy powinien wybrać opcję uśmiercenia pasażerów wagonika (bo działania na stole operacyjnym osieroconego syna podróżników ocalą nawet więcej ludzi niż zabezpieczenia komunikacji miejskiej – innym, mniej utalentowanym chirurgom w alternatywnej rzeczywistości część pacjentów by zmarła).

  • podobnie w przypadku 20 lat (bo poprawa stanu sanitarnego ograniczyłaby globalną śmiertelność jeszcze nawet lepiej).

  • 120 lat, wtedy powinien wybrać opcję uśmiercenia Pojedynczego Faceta Na Torach, zapobiegając śmierci 10 milionów ludzi.

  • 142 lat, wtedy powinien wybrać opcję uśmiercenia pasażerów wagonika, (lepsze wszakże 10 milionów trupów niż 13 milionów).

Co jest więc racjonalne w takim wypadku? Którzy ludzie i jakie czasy powinny zostać uprzywilejowane niższym nasyceniem w zło lub wyższym w dobro?

Biorąc więc pod uwagę wysokość indywidualnej preferencji czasowej (określającej jak długo jesteśmy skłonni oczekiwać gratyfikacji / czy chcemy większej ilości dobra wcześniej lub później) można z konsekwencjalistycznego punktu widzenia obronić każde powzięte działanie. Wolimy zainwestować więcej cudzego cierpienia w przeciągu najbliższych kilku lat, bo odbije się solidnym odbiciem indeksu akcji dobra za lat 30, a tamten czas jest dla nas ważniejszy niż chwila obecna? BAM, sprzedane! Jesteśmy starcami, mamy w serdecznym poważaniu dobro za lat 15 (nie sądząc, abyśmy dożyli do tego czasu)? Maksymalizujemy je więc na dzień dzisiejszy, byśmy mogli się cieszyć w swoim otoczeniu największą jego ilością, a później niech sobie ludzie nawet giną – po nas niechby i potop! Też w porządku – kiedyś w tej linii czasowej i tak będzie więcej dobra, cóż więc to za różnica?

Konsekwencjalizm jest więc de facto wolną amerykanką, etyczną odmianą „anything goes” – wszystko w nim ujdzie, bo każdy wybór ostatecznie otworzy unikalny ciąg wydarzeń, a na jakimś etapie tegoż, zbilansowana ilość dobra w pewnym okresie przewyższy ilość dobra w sąsiednim, alternatywnym dla niego ciągu wydarzeń (już nawet pomijąc zmienność wartości konkretnych dóbr i zeł w poszczególnych ciągach). W sumie nieważne czy nastąpi to za pięć minut, jutro czy za trzysta lat. W końcowym rozrachunku konsekwencjaliści dają sobie wolną rękę, przez co ponownie stają się nieprzewidywalni dla innych. Sprawia to, że taka etyka jest kompletnie bezużyteczna, nie wprowadza żadnego standardu zachowania. W efekcie jej stosowania, ludzie muszą być nieustannie uważni w kontaktach z innymi, co powoduje podminowanie zaufania i ostatecznie wzrost kosztów jakiegokolwiek kontaktu z drugim człowiekiem. Co czyni je nieopłacalnymi.

Jak wcześniej powiedziałem, etyka nie powinna czerpać żywcem wprost z ekonomii. Inwestowanie nie jest niczym złym – nie mamy żadnego pozytywnego obowiązku, aby żyć dostatnio w określonym czasie. To jedynie od nas zależy jak rozdysponujemy swe wytwórcze siły; używając swych środków wcześniej czy później, pomnażając je lub wyczerpując. Ze względu na różnice w postrzeganiu czasu, część ludzi zabezpiecza najbliższą przyszłość, część inwestuje dalekowzroczniej, jeszcze inni pełnią rolę nowatorów, wkładając kapitał w coś, w czym tylko oni widzą potencjał. Dzięki tej różnorodności i indywidualnej swobodzie decydowania o tym, co i kiedy jest warte wysiłku, ludzka zbiorowość korzysta na podziale pracy i obowiązków oraz sumarycznie pokrywa swymi planami szerszą perspektywę, niż gdyby wszyscy myśleli jedynie w tych samych kategoriach czasowych.

Stanowisko etyczne nie może naśladować czegoś w istocie wtórnego wobec siebie samego. Inwestowanie, handel i rachunki korzyści, z których czerpią wszelakie utylitaryzmy, same przecież opierają się milcząco na wcześniej istniejących moralnych rygorach, bez których nie mogłyby zaistnieć – nie miałyby miejsca jako zjawiska. Niczego byśmy nie inwestowali, ani niczego byśmy nie wymieniali, gdybyśmy nie przyznawali sobie prawa do wyłącznego dysponowania swoimi rzeczami albo nie uznawali się wzajemnie za podmioty, mające zdolność do osobistego określania przeznaczenia przedmiotów materialnych. Bez rygoru „Nie kradnij”/”Respektuj prawo własności innych ludzi.” trudno byłoby sensownie mówić o jakimkolwiek inwestowaniu na przyszłość (bo każdy mógłby wziąć „nasze” dobra jak swoje i skonsumować je już teraz, uznając takie rozwiązanie za lepsze) czy indywidualnym rachowaniu korzyści i strat. Etyka musi zatem stworzyć podstawę dla społecznych zachowań, unifikując do pewnego stopnia zwyczaje, tworząc zręby przewidywalności, zabezpieczając najbardziej fundamentalne interesy, takie jak właśnie możliwość swobodnego dysponowania swoim majątkiem. Dzięki temu otwiera możliwość zaistnienia kolejnych zjawisk jak wspomniane inwestycje. Konsekwencjalizm tych praw nie zabezpiecza, podmywa wręcz ich podstawy – wszak okazjonalna kradzież jakiegoś przedmiotu mogłaby poskutkować za 500 lat jakimś większym dobrem.

Deontologie natomiast radzą sobie z problemem wartościowania przyszłości jednym, prostym cięciem – zwyczajnie uniemożliwiają inwestycji naszych postępków na rzecz jakichś wyczekiwanych rezultatów, nie dopuszczając do spekulacji wartościami moralnymi. Ponieważ jasno orzekają one, czy dany czyn może zostać w stosunku do kogoś wykonany (czasem wprowadzając dodatkowe warunki, pod jakimi dopuszczają jego egzekucję) lub kategorycznie go zabraniają, nie pozostawiają nam tym samym wiele miejsca dla faworyzowania wybranych okresów czasu. W ich świetle nie możemy na rzecz lepszego jutra dopuszczać się rezygnacji z przyzwoitego dzisiaj. Poprzez tego rodzaju konstrukcję rygorów deontologie zapewniają przynajmniej nominalną równomierność rozłożenia dobra w czasie. Skoro nigdy nie wolno nam danego działania wykonać, rozwiązują problem wskazania czasu uprzywilejowanego pod względem możliwości wykonywania tegoż działania – uznają, że taki nie istnieje. A to ucina cały dylemat.

Piekło konsekwencjalistycznych oskarżeń a odpowiedzialność oraz wina w „etyce czystych rąk”.

Jestem kibicem Liverpoolu. W naszym kalendarzu są takie dwa przeklęte dni w roku: 15 kwietnia i 29 maja – rocznice dwóch wielkich tragedii. Hillsborough (96 ofiar śmiertelnych) i Heysel (39 ofiar śmiertelnych). O ile o tej drugiej wiedzą wszyscy i znaczy się ona zasłużonymi emocjami wstydu i hańby, ale jest też oczywista, aby nie powiedzieć – stereotypowa – wszakże to jeden z najsłynniejszych przykładów chuligaństwa stadionowego, jawnej przemocy inicjowanej wobec drugiego człowieka, o tyle o Hillsborough, gdzie niefrasobliwą organizacją doprowadzono do tego, że ludzie się nawzajem miażdżyli w wielkim tłoku, nie słyszał w Polsce prawie nikt. W samej Anglii sprawę przez lata perfidnie tuszowano: fałszowano nawet wyniki sekcji zwłok ofiar, aby potwierdzały one fałszywą wersję policji, starającej się ukryć własną niekompetencję, zrzucając odpowiedzialność za śmierć niemal setki ludzi na nich samych, po części korzystając ze złej sławy kibiców LFC zdobytej po Heysel – usilnie przedstawiając Hillsborough jako kolejny akt ich chuligaństwa. Media również wzięły w pewnym momencie stronę władz, a rodzinom ofiar przyszło samotnie walczyć o sprawiedliwość i dobre imię zmarłych. Ostatnio wreszcie coś pękło i ci ludzie przebili się przez mur, pojawili w brytyjskich mediach, inicjując wreszcie oficjalną rehabilitację ofiar. Po ćwierćwieczu swych starań!

Z tej okazji natknąłem się na wywiad z ówczesnym bramkarzem Liverpoolu, Brucem Grobbelaarem(tym, od którego Jerzy Dudek zapożyczył swój finałowy taniec w serii rzutów karnych ze Stambułu A.D. 2005). Bruce opowiadał w nim o tym, jak Kenny Dalglish – legenda klubu i grający manager – zdecydował, że wszyscy piłkarze będą wspierać i przeżywać żałobę wraz z pokrzywdzonymi rodzinami, a jemu przypadła między innymi wizyta u jednej z nich, w Birkenhead.

„Poszedłem się spotkać z rodziną w Birkenhead. Zapukałem do drzwi, te otworzyły się, a oni mi powiedzieli, że jestem tym facetem, który zabił ich syna. I zamknęli drzwi. Ich syn poszedł oglądać jak gram, jak my gramy – winą [za jego śmierć] obarczyli mnie.

Stałem tam tak przez chwilę. Potem zapukałem do drzwi ponownie. A oni powiedzieli: „Nie, odejdź!”. Zostałem zbluzgany i w ogóle… Ale nie ruszyłem się stamtąd.

Znowu zapukałem do drzwi. I wtedy zaczęliśmy rozmawiać. Zdałem sobie sprawę, że uznają mnie za odpowiedzialnego w jakiś sposób za to, co się stało. Tłumaczyłem, że ich syn chciał jedynie zobaczyć jak gram dla drużyny, którą kochał. I powiedziałem im, że nie odegrałem żadnej roli w tym co się wydarzyło, a ich syn chciał patrzeć jak zwyciężamy. To było tym, co kochał.

Kiedy to wyjaśniłem, wyszli. Objęli mnie, a ja objąłem ich. Stanowiło to wzajemne wsparcie dla nas wszystkich. Wiem od innych zawodników, że przechodzili przez bardzo podobne doświadczenia.”

Dlaczego przytaczam tę anegdotę? Mniej więcej z tego samego powodu, dla którego mógłbym wspomnieć o genezie Nagrody Nobla [http://ksiazki.wp.pl/page,3,tytul,Alfred–Nobel–i–historia–nagrody–jego–imienia,wid,6244,wiadomosc.html] albo o wynurzeniach Michaiła Kałasznikowa czy Roberta Oppenheimera. We wszystkich tych przypadkach bardzo wyraźnie zaznaczony jest konsekwencjalistyczny sposób postrzegania wartości moralnej czynu. W każdym z nich znajdziemy również bardzo charakterystyczne rozlewanie się winy na coraz to szersze kręgi (jak w przypadku Grobbelaara) lub wręcz przeciwnie – jej kumulację w czynie jednej osoby, przypisującej sobie poniekąd współudział w czynach popełnionych w następstwie jej pracy. (jak u Nobla, Kałasznikowa, Oppenheimera)

Nie jest więc tak, jak zdaje się sugerować doktor Saja, iż szukanie kozłów ofiarnych jest jakąś specjalnością deontologów. Powyższe przykłady świadczą raczej, że jest to skłonność ogólnoludzka – robią to wszyscy, bez względu na intuicje jakim ulegają. Ale gdy już za to zabierają się konsekwencjaliści, robi się wyjątkowo nieprzyjemnie. Albo zostaniemy uznani za winnych czegoś, o czym nie mogliśmy mieć nawet pojęcia nim się wydarzyło, albo arogancko i protekcjonalnie nasz czyn zostanie uznany za jedynie odprysk znacznie istotniejszego wydarzenia z przeszłości, zainicjowanego przez kogoś innego – wszakże lawinę rozpoczął ktoś wcześniej, a my jesteśmy tylko tą kulą śnieżną…

Trudno powiedzieć jak zachowałbym się, gdyby ktoś postawił mi podobny zarzut jak Grobbelaarowi, wskazując iż odpowiadam za czyjąś śmierć, bo dajmy na to, podwiozłem go na jego życzenie w miejsce, w którym przyszło mu zginąć albo chciał się ze mną spotkać a po drodze spotkał go jakiś przykry wypadek. Wydaje mi się być to jedną z najbardziej niesprawiedliwych rzeczy, jakich można się w stosunku do kogoś dopuścić (przynajmniej w sferze werbalnej), mimo że formalnie rzecz biorąc, ma się w tej analizie przyczyn i skutków absolutną rację. Istotnie, najprawdopodobniej gdyby ktoś nie zechciał mnie zobaczyć, nie podjąłby szeregu działań, które doprowadziły go do śmierci. Gdyby nie Grobbelaar i jego koledzy walczący o Puchar Anglii, nikt nie znalazłby się na stadionie w Sheffield i nikt by na nim nie zginął. Gdyby zastrajkowała komunikacja miejska, część osób nie dotarłaby na stadion, więc nie byłoby takiego ścisku i też prawdopodobnie nikt by nie zginął. Oczywiście, gdyby rodzice nie nabyli biletów dla swych dzieci albo zamknęli je w domu, to również by one nie zginęły. Konsekwencjalista, zwłaszcza obdarzony wyobraźnią, w niektórych sytuacjach ma możliwość doboru znacznie szerszego spektrum osób do pociągania do odpowiedzialności.

W żałobie ludzie i tak najczęściej przechodzą przez fazę, w jakiej to zwykli zadręczać się rozważaniami o tym, co mogli zrobić lepiej czy inaczej, co spowodowałoby zupełnie inne skutki. Zdarza się też, jak miało to miejsce w przypadku bramkarza Liverpool FC, że żal i pretensje kierują już nie tylko wobec samych siebie, ale również w kierunku innych osób. I mogą popadać przy tym w całkiem uzasadniony regres w nieskończoność. Cóż, jeśli są wierzący, bardzo często obwiniają będącą pod ręką jakąś Pierwszą Przyczynę, nieprawdaż?

Ostatecznie jednak pozostawanie przy tym modus operandi na dłużej jest szkodliwe. Dobrze, jeśli na podstawie analizy sytuacji nauczymy się (lub kogoś innego) czegoś nowego o świecie, wykorzystując tragedię jak okazję o potencjale poznawczym. Jeśli jednak nie służy nam ona do żadnych konstruktywnych celów, łatwo może przerodzić się w obsesję. Łańcuch wydarzeń i odpowiedzialnych sprawców można wydłużać w nieskończoność, podobnie zresztą jak fiksować się na swych czynach. Pytanie tylko po co? Nieszczęścia się zdarzają, ludzie do nich doprowadzają – świadomie lub nie – jednak jeśli zależy nam na szczęśliwym życiu, kluczową umiejętnością jest przechodzenie nad nimi do porządku dziennego: w miarę sensowne rozliczanie najbardziej zaangażowanych sprawców, odpowiedzialnych za największe zaniedbania lub uchybienia i zostawienie wreszcie tej sytuacji za sobą.

Konsekwencjalista będzie miał z tym niemały problem – odpowiedzialność to odpowiedzialność – w zależności od szerokości interpretacji, tych zaangażowanych może być całkiem sporo. Pamiętacie opowieść Miltona Friedmana o ołówku? To teraz dodajmy do niej etyczne implikacje – załóżmy, że w psychotycznym widzie, wbiję Ci, Czytelniku, ten ołówek w oko. W świetle konsekwencjalizmu siłą rzeczy odpowiedzialność rozłoży się na innych ludziach, niż gdybym jako broni użył nożyczek made in China albo śrubokręta wyłącznie polskiej produkcji. Rzecz w tym, że to stanowisko nie określa samo z siebie jasnych kryteriów uznawania winy. Nie każdy odpowiedzialny za coś (przyczyniający się do zaistnienia jakiegoś stanu), musi od razu być uznanym za winnego. Wina bowiem to ten specjalny rodzaj odpowiedzialności, który instytucjonalnie uznaje się za wystarczająco uzasadniony, by uruchomić przeciwko sprawcy pewnego rodzaju społeczne sankcje. Ponieważ konsekwencjalizm tych kryteriów nie określa wprost, należy uznać, że pozostawia swobodę ich wyboru poszczególnym jednostkom. W przypadku Bruce`a Grobbelaara i rodziny z Birkenhead wystarczyła jego przynależność klubowa, aby została zastosowana banicja towarzyska i użyto względem niego wulgaryzmów, co niewątpliwie możemy uznać za sankcje.

Taksówkarze wożący ludzi na imprezy masowe nie powinni być obarczeni obowiązkiem zastanawiania się nad ważnością certyfikatów bezpieczeństwa obiektów, do których wożą swych pasażerów i od tego uzależniać czy przyjmą zlecenie, a wyłącznie zadbać o bezpieczeństwo wykonania swojej usługi. To jest ich kawałek chleba. Bramkarze piłkarscy nie powinni zastanawiać się nad tym, czy trybuny w danym stadionie są adekwatnie zarządzane, tylko skupić na jak najlepszym wykonaniu swojej pracy. Muzycy nie powinni zajmować swych głów tym, czy filharmonia w jakiej przychodzi im występować, przeszła pomyślnie testy przeciwpożarowe, tylko skupić na maestrii wykonania repertuaru. Skoro istnieje podział pracy, istnieje również podział obowiązków i odpowiedzialności za nie. Każdy z nas, wykonując swój zawód, ma własne poletko do ogarnięcia, także pod względem moralnym. Nie mamy czasu, ani środków by zajmować się na co dzień pilnowaniem czy inni nie zaniedbują swojego, zwłaszcza gdy niekoniecznie mamy wiedzę na temat specyfiki danego zawodu – nie możemy więc być kompetentnymi sędziami. Cóż więc? Powinniśmy poświęcać kolejne środki na dokształcanie się pod tym kątem? Środki, jakie moglibyśmy poświęcać na doskonalenie się w swej działalności? Najwyraźniej, bo przecież lepiej nie uwikłać się w żaden przykry łańcuch zdarzeń, nie grać koncertu w sali bez gaśnic, bo potem bliscy spopielonych ofiar, rzucą nam w twarz, że jesteśmy głównym powodem, dla którego znaleźli się oni na tym feralnym miejscu. Lepiej też nie wynajdować dynamitu do drążenia skał, bo przez jakichś bęcwałów wykorzystujących go do mordowania się nawzajem, też odbije się to nam na opinii. W sumie strach zrobić cokolwiek, bo a nuż ktoś wykorzysta potencjał tego naszego zaczątka, do wyrządzenia jakichś szkód, za jakie przyjdzie nam odpowiadać…

W etykach deontycznych nie ma problemu jasnego określania, a później wyławiania winnych. Już sama norma implikuje granice winy. Dopiero łamiąc ją, wykonując zabroniony czyn, możemy zostać uznanymi winnymi [jej złamania]. Eleganckie rozwiązanie. W dodatku nie musimy znać przyszłości i wszelkich wynikłych konsekwencji naszego działania – już przed doświadczeniem (a priori) wiemy czy dane zachowanie jest dobre czy złe, a w związku z tym mamy świadomość, czego powinniśmy unikać. I jeśli tego nie zrobimy, napytamy sobie biedy oraz zasłużonej retrybucji wyłącznie na własne życzenie, na ogół z pełną tego świadomością. Zupełnie jak Luis Suárez.

Utylitarysta może oponować, wskazując, że wspomniana nieużyteczność stoi przecież w sprzeczności z jego postulatami – skoro tego rodzaju rozważania powodują cierpienie i nie są, nomen omen, użyteczne – należy się od nich powstrzymać (podobnie jak od obarczania odpowiedzialnością ludzi nawet w jakimś stopniu przyczyniających się do powstania zła). Z drugiej strony, bez tych rozważań niemożliwe jest w praktyce dokonanie wymaganej kalkulacji. Mogą zatem zaistnieć sytuacje, kiedy samo jej dokonywanie lub próby przeprowadzenia takowej, będą bezpośrednio wiązać się z wyrządzaniem zła i w niej samej musiałyby zostać uwzględnione jako zło. Wymóg praktycznego podporządkowania się implikacjom konsekwencjalizmu stawiany organicznym deontologom, dla których tenże jest obrzydliwy, prowokuje cała klasę tego rodzaju zdarzeń. Cierpienie wynikłe z podporządkowywania swoich intuicji zewnętrznym wymogom idei należałoby przecież równie skrupulatnie zawrzeć w takim bilansie. Okazjonalnie więc konsekwencjalizm mógłby podminowywać sam siebie i zgodnie z jego zaleceniami należałoby od niego odstąpić. Jeśli jacyś etycy uciekli od deontologii z powodu jej paradoksalności, to trafili raczej spod deszczu pod rynnę. Cóż można tutaj jeszcze dodać? Antynomia klas samozwrotnych to doprawdy wredna zdzira. Dokonywanie konsekwencjalistycznej kalkulacji dobra i zła niechybnie również jest działaniem, zatem jak każde inne musi zostać rozpatrzone ze względu na swoje skutki. W efekcie oznacza to, że kalkulacja będzie orzekać sama o swojej wartości, co stanowi obiecujący początek końca.

Dobro i zło, czyli lokalne wartości służebne etyki. Eudajmonizm.

Gdybym wierzył, że może istnieć coś takiego jak większa suma dobra i tak z przekory bym pewnie zapytał, po co mi więcej tego dobra ogółem, jeśli mam brudzić dla niego swoje czyste ręce? Zamiast tego obstaję przy swoich intuicjach, uznając iż rezultat naszych działań oraz pożądane przez nas stany rzeczy („Wolałbym, aby ginęło mniej osób niźli więcej.”) to jedna sprawa, a wartość moralna czynu, wynikła ze złamania względem kogoś pewnej normy, to rzecz odmienna. Nie wszystko czego pożądamy musi być bowiem dobrem w rozumieniu etyki.

Jak sądzę, większość deontologów uzna, że wagonikowe akcje ratunkowe całkowicie bez zarzutu są jedynie wtedy, gdy spełniają warunek optymalności w sensie Pareto – to jest gdy poprawienie czyjegoś stanu, nie będzie wiązało się z pogorszeniem stanu innej osoby. Jeżeli pomoc wiąże się ze szkodzeniem komuś innemu, nie należy jej udzielać lub udzielając mieć świadomość, że żadne dobro nie przekreśla popełnionego zła, zwłaszcza wobec innej osoby, której się go nie rekompensuje. Ewidentnie taka rekompensata jest niemożliwa, jeżeli doprowadzi się tę osobę do śmierci.

Liczba trupów ma znaczenie drugorzędne, jeśli w ogóle jakieś – natomiast kluczowe jest sprawstwo – kto za te trupy odpowiada. Ofiary zjawisk naturalnych, takich jak lawin sprowadzanych przez górskie zwierzęta, nie cierpią z powodu niczyich złych czynów, lecz zła metafizycznego, którego etyka wcale nie musi mieć obowiązku zwalczać, a jedynie objaśniać oraz ograniczać się do regulowania i rozliczania zła obecnego w działaniach świadomych podmiotów, wobec jakich można formułować jakieś oczekiwania. Zło moralne to wartość przypisywana wcale nie stanom rzeczy czy świata, lecz poszczególnym, konkretnym działaniom inicjowanym przez jednych ludzi w stosunku do innych.

W przypadku dylematu z wagonikiem wygląda to tak:

  • jeśli pociągniemy za dźwignię i przekierujemy wagonik na jedną osobę, odpowiadamy za jedno morderstwo, [zakładając że domyślnie była ustawiona w pozycji „giną wszyscy w wagoniku”]

  • jeśli pociągniemy za dźwignię i przekierujemy wagonik w stronę przepaści, odpowiadamy za pięć morderstw [zakładając, że domyślnie była ustawiona w pozycji „ginie jedna osoba”]

  • jeśli nie pociągniemy za dźwignię wcale – nie odpowiadamy za żadne morderstwo, bo to nie my przyczyniamy się do zaistniałego stanu rzeczy – równie dobrze mogłoby nas tam nie być a sytuacja zakończyłaby się dokładnie tak samo – nie jesteśmy więc sprawcami, ale jedynie świadkami morderstwa spreparowanego przez kogoś innego (Tramwajarza) [lub po prostu wypadku – zła metafizycznego]

Oczywiście, możemy odczuwać potrzebę uratowania większej liczby osób kosztem mniejszej (jak i każdego innego przekształcania świata do stanu rzeczy, jaki najbardziej się nam podoba), ale „awansujemy” wtedy ze świadka zdarzenia na sprawcę i uwikłamy się we współudział.

Myśl: „nie mogę patrzeć jak ginie (ktoś zabija) pięciu ludzi, więc sam zabiję jednego” jest dla mnie kompletnie absurdalna, chociaż mogę zrozumieć ją jako czyjąś preferencję estetyczną. Tak też najprościej określić różnicę między deontologią a konsekwencjalizmem. Wizja świata z mniejszą liczbą zwłok jest dla przytłaczającej większości z nas ładniejsza/bardziej satysfakcjonująca czy malownicza niż druga, z większą ich liczbą. Część osób jest w stanie dla osiągnięcia tego ładnego obrazka, na jakim jest ich mniej niż więcej, jest w stanie splamić się czynami, które według określonych kodeksów nie dorównują mu pięknem, idąc na skróty. To właśnie konsekwencjaliści–inwestorzy. Dla nich główną oraz najistotniejszą kwestią jest wartość estetyczna świata/stanów rzeczy. Osoby z nastawieniem deontycznym, są z kolei wyczulone w mniejszym stopniu na to jak świat wygląda, głównie bowiem są zainteresowane wartością estetyczną wykonywanych czynów, a nie tej całej dekoracji dookoła, na którą pośrednio one wpływają. Stąd też ich wyrozumiałość wobec zła metafizycznego; niedobory świata i stanów w jakich się znajduje, nie wynikłe z zaniedbań żadnych norm są pomijane i nieistotne dla ich etyk. Świat zatem może być nawet i pełen trupów, byle tylko nie był pełen paskudnych czynów. (Immanuel Kant zdaje się pisał, że ludzkość może sobie w całości wymrzeć i nie będzie z tym większego moralnego problemu, jeśli nikt nie splami się w trakcie tego całego wymierania niesprawiedliwością, co chyba najlepiej ilustruje ten punkt widzenia.) Konsekwencjaliści raczej nie dokonują takich podziałów, bo niepożądane stany rzeczy to wciąż dla nich niepożądane stany rzeczy, bez względu czy odpowiada za nie natura czy inny człowiek. Ich etyka bazuje na estetyce otoczenia. Etyka deontologów jest estetyką wyłącznie czynów.

Ponieważ jednak zdaję sobie sprawę, iż mnie zdecydowanie bliżej jest do Kanta niż Milla, wiem również, że o ile mógłbym się pozbierać po traumie bezsilnej obserwacji dokonywanych przez kogoś wielokrotnych morderstw, o tyle znacznie trudniej byłoby mi żyć ze świadomością, iż sam dokonałem chociażby jednego z nich. Cóż mi więc po arytmetycznych rachunkach, jeśli ciężar gatunkowy bagażu doświadczeń obu stron alternatywy przedstawia się dla mnie zupełnie inaczej? Czemu miałbym zostawać jakimś męczennikiem utylitaryzmu, postępując wbrew sobie?

Rozważając z kolei naiwny dylemat epidemii, w którym nie znajduje się ani jeden ochotnik zdolny do poświęcenia swego życia (koniecznie musimy kogoś zabić), nie ma ani jednego ojca, który chciałby ocalić przyszłość swoich dzieci, jedyne co nasuwa mi się na myśl: „Po co?”. Po jaką cholerę mam brudzić sobie ręce dla ocalenia społeczności niezdolnej do tego, czego zdaje się oczekiwać ode mnie – poświęcenia? Społeczności, w której każdy z jej członków najwyżej ceni swoje życie i nie jest w stanie w krytycznych okolicznościach zrobić niczego dla pozostałych na swój koszt? Skoro nie są w stanie przetrwać w dobrowolny sposób podobnego kryzysu, nie stać ich na osobisty akt poświęcenia, niech zatem giną wszyscy. Jako zbieranina najwyraźniej nie widzą w sobie wystarczającej wartości, więc kim jestem by tę wycenę kwestionować? Najwyraźniej tej wartości dla siebie nie mają. Ich przetrwanie lub jego brak jest dla każdego z nich bez dostatecznego znaczenia. Prędzej więc sobie pooglądam ten remake Sodomy & Gomory, w którym to giną wszyscy, bo nie ma jednego sprawiedliwego, niż sam kiwnę palcem…

Życie nie kończy się na etyce. Ostatecznie istnieje ona po to, aby je ułatwiać i czynić znośniejszym. Porządna etyka nie uprzykrza nam egzystencji, nie wymaga niemożliwego, nie jest upierdliwa w swych wymaganiach. Wręcz przeciwnie – daje oparcie, porządkuje świat ludzkich czynów, czyniąc go przewidywalnym, ułatwiając orientację i nawigację w nim. To jest jej podstawowa rola – standaryzacja. Oprócz tej najbardziej podstawowej funkcji służy też innym, wybranym wartościom. Etyka sportu celuje w ideał pokojowego współzawodnictwa, do jakiegoś stopnia jest pod takim kątem jest układana – lokalnie w swych ramach jako dobre i złe ocenia te zachowania, które do jej nadrzędnej wartości zbliżają bądź oddalają. W zależności od specyfiki danej gry czy innej kodyfikowanej działalności, pod ich ratio dobiera się adekwatne wartości, jakim podporządkowane są formułowane dla nich kodeksy. Dobierając taki zestaw reguł sprawiamy, że gra oddziałuje inaczej, niż gdybyśmy wybrali inny.

Generalnie jednak, wszystkie te reguły i działalności mają służyć nam, a nie my im. Mają wspomagać nasz rozwój, rozkwit i powodzenie, a nie doprowadzać do cierpienia, wewnętrznego spustoszenia, rozdarcia i samozniszczenia. Jeśli tego nie robią, coś jest z nimi nie tak. Z „ambitnym” konsekwencjalizmem ewidentnie jest coś nie tak: wymaga kolosalnych ilości danych, ostatecznie okazujących się bezużytecznymi do określenia jak powinniśmy postąpić (taki kolejna wariacja na temat »is–ought problem« – nawet z pełną wiedzą jak było, jest i mogłoby być, wciąż nie wiadomo, którą z możliwych wersji przyszłości należy wybrać i w jakim okresie tego dobra ma być najwięcej. Wciąż mamy do czynienia z przepaścią między »jest« a »powinno być«.), a w dodatku generuje znacznie wyższe osobiste koszta; nie pozwala poczuć się naprawdę dobrze, gdy robimy coś uznanego za wykraczające poza nasz obowiązek, czego w zasadzie nikt od nas nie wymagał, ani nie oczekiwał. W optyce konsekwencjalizmu nie można dopatrzeć się takich cosiów – mamy obowiązek dążyć do pełnego, zmaksymalizowanego, największego dobra, więc de facto nie istnieją rzeczy niewymagane, ponadprogramowe. Nie ma w nim szans na odkupienie, rehabilitację czy zadośćuczynienie. Konsekwencjalista, gdy nie zachowa się w danej sytuacji optymalnie pod względem rezultatu swego działania (jeżeli już jakimś cudem mu się uda ustalić, że faktycznie nie postąpił optymalnie z punktu widzenia wszech-miejsca i wszech-czasu), może przez resztę życia wypominać sobie jak bardzo w danej sytuacji zawiódł, natomiast wszelkie dobro do jakiego doprowadził było czymś absolutnie zwyczajnym i doktrynalnie oczekiwanym, więc nie ma sensu rozprawiać o nim jak o znaczącej zasłudze. Jaką przyjemność można czerpać z życia, swych dążeń i podejmowanych decyzji, rozważając je przez pryzmat kategorii „jak bardzo spieprzyłem sprawę”? Jeżeli do tego dodamy zarzut alienacji, kroi się w ogóle obraz totalnej anhedonii, permanentnej depresji oraz emocjonalnej nędzy i rozpaczy.

Wielkie dzięki za tego rodzaju ambitne stanowisko, ale ja wolę już raczej przebijać się przez sterty zwłok ofiar poległych podczas okazjonalnych wypadków tramwajowych, którym nikt nie miał czelności zapobiec cudzym kosztem, w radosnym i mimo wszystko zadowolonym z siebie Deoncity (sorry, taki mamy klimat), niż przeprowadzać się do schludnego Konsekwencjopolis z całością jego perfekcjonistycznej populacji na prozaku. Nie widzę sensu internalizowania w sobie tak wielkich kosztów, aby moje otoczenie mogło osiągnąć niewiele większą korzyść w tych paru krytycznych sytuacjach, które mogą się wydarzyć.

Czego uczy nas potoczność deontologii?

Aby zachować sprawiedliwość, muszę podkreślić, iż jest to kwestia preferencji, w tym wypadku – mojej. Osoba o przeważających tendencjach konsekwencjalistycznych w myśleniu o etyce (organiczny konsekwencjalista), rzecz jasna, będzie odczuwała dyskomfort w przypadku tego, co ja jestem w stanie zaakceptować czy się z tym pogodzić (zło metafizyczne). I vice versa – będzie skłonna akceptować i godzić się z tym, co zapewne zbliżony dyskomfort będzie powodowało u mnie. Niemniej jednak sądzę, że ostatecznie łatwiej i lepiej jest nakłonić do porzucenia stanowiska konsekwencjalistę, niż deontologa. Z kilku powodów.

Jednym jest kwestia skali. Doktor Saja w innym swym wpisie, krótko wspomniał o tym, że jako główną zaletę deontologii uznaje się zbieżność z:

naszym potocznym sposobem widzenia i przeżywania moralności. Wielu filozofów, ufając moralnym intuicjom, sądzi, że najlepiej wyraża je teoria deontologiczna. Z tego względu większość zarzutów skierowanych przeciwko konsekwencjalizmowi polega na uwypuklaniu, że jego konkretne aspekty nie współgrają z moralnością potoczną.

No właśnie. Potoczność implikuje olbrzymią popularność, jeśli nie powszechność. Wyczuwam zresztą w przytoczonym wpisie pewną awersję wobec deontologii jako stanowiska ogółu, instynktownych prostaczków, nie chcących kalać swego rozumu żadną głębszą myślą, któremu autor przeciwstawia konsekwencjalizm – stanowisko arystokracji intelektualnej, siłą rzeczy nielicznej, kierującej się wspanialszą instancją:

Z drugiej strony, myślenie konsekwencjalistyczne wydaje się mieć bardziej szlachetne źródło. Konsekwencjalizm determinowany jest nie emocjami typowymi dla zwierząt, lecz specyficznie ludzkimi, kognitywnymi, rozumowymi strukturami naszego mózgu, które pozwalają nam myśleć abstrakcyjnie. Jeśli przeciwstawimy sobie racje i emocji, konsekwencjalizm jest więc bardziej racjonalny niż deontologia rządzona emocjami. Z tego względu tacy badacze jak np. R. Joyce (2007a), S. Pinker (2005) czy J. Geene (2002; 2010) uznają, że nasze normatywne myślenie na temat najlepszego zbioru akceptowanych zachowań powinno kierować się regułami konsekwencjalizmu.

No ba! To stwierdzenie zresztą setnie mnie rozbawiło. Wszakże istnieją i jeszcze bardziej prymitywne obszary mózgu, chociażby taki rdzeń przedłużony, odpowiadający za odruchy, bicie serca czy oddychanie, no i niespecjalnie znam jakichś filozofów, którym przeszkadza brak racjonalności tychże funkcji życiowych. Nie słyszałem też postulatów, aby owe czynności organizmu nobilitować, przekierowując je do „szlachetniejszych” części mózgu. Skoro rdzeń wywiązuje się z powierzonych mu zadań: oddychamy, cofamy rękę po odczuciu bólu – wszystko działa jak należy, nie za bardzo jest sens gmerania przy tym.

Skoro oddychanie nie musi być racjonalne, aby sprawdzać się w praktyce – nie musimy świadomie analizować i przeliczać pojemności każdego wdechu i wydechu, może i funkcja kreacji norm wcale nie musi pochodzić z najmłodszych rejonów mózgu, by pełnić adekwatnie swoją funkcję i radzić sobie z regulacją życia społecznego? Być może emotywna etyka jest najkorzystniejszym, wypracowanym ewolucyjnie rozwiązaniem i usilne próby przekierowania tych kompetencji w inne rejony, nieprzystosowane do służenia takim celom, to nie jest, eufemistycznie rzecz ujmując, najbardziej odpowiedzialny z pomysłów na jakie można wpaść?

Odniosząc się jeszcze do tego:

Jak zauważył P. Singer, powyższe odkrycia nie uprawniają nas do wyciągania bezpośrednich wniosków normatywnych, jednak podważają wiarygodność etycznego intuicjonizmu (Singer 2005, 349) Jeśli nasze intuicje moralne związane są z emocjonalnym bagażem, który odziedziczyliśmy po innych zwierzętach stadnych (wyjaśnienie ewolucyjne); determinowane są przez „stary mózg” – tę jego część, którą odziedziczyliśmy po naszych przodkach (potwierdzenie neurofizjologiczne); oraz, jak każdy bagaż genetyczny, wyewoluowały nie dla naszego szczęścia, lecz w „interesie samolubnych genów” (założenie współczesnego neodarwinizmu), intuicje takie tracą swój normatywny autorytet. Uprawiając etykę, powinniśmy patrzeć na nie z dużą podejrzliwością.

tym bardziej nie widzę sensu redefiniowania szczęścia po swojemu, skoro implicite polega ono na zaspokajaniu „interesu samolubnych genów”. Podstawą dla niego tym bardziej wydaje się być więc akceptacja człowieczeństwa z wszystkimi jego naturalnymi ograniczeniami, wciąż aktywnymi instynktami odziedziczonymi po przodkach i całym tym „emocjonalnym bagażem” (pozwolę sobie wtrącić, iż najwyraźniej bardzo on tu komuś ciąży…). Im lepiej będziemy zdawać sobie sprawę ze swoich wewnętrznych predyspozycji, tym skuteczniej i mądrzej będziemy mieli szansę im dogodzić. O podważaniu wiarygodności etycznego intuicjonizmu możemy mówić jedynie w przypadku, gdy przyjmiemy zupełną swobodę kreacji samych siebie oraz tego, co uznamy za szczęście, jeśli wykroczy to poza nasze biologiczne dyspozycje. Przyjmując, że szczęście polega właśnie na schlebianiu im, etyczny intuicjonizm pozostaje wiarygodny.

Clou jest jednak takie, że konsekwencjaliści mają najwyraźniej jakiś problem z zastaną kondycją i zachowaniami gatunku, pośród jakiego przyszło im żyć i generalnie skłaniają się do przeprojektowania wszystkich powyższych – stanowią ukrytą opcję transhumanistyczną wśród etyków. I tutaj zachciałoby się krzyknąć: „Skala, panowie!”.

Niezaprzeczalnym faktem jest, że w formułowaniu deontycznych kodeksów mamy olbrzymie doświadczenia. Niektóre z nich, w niewiele zmienionej formie przetrwały całe tysiąclecia, imponująco zachowując informacje o dyrektywach działania i wprowadzanych rygorach. Cyganie z ich romanipen, talmudyczni żydzi, muzułmanie z szariatem, czy aby daleko nie szukać – polscy zwolennicy kodeksu honorowego Boziewicza, ale też dziesiątki subkultur skupiających się wokół wybranych przez siebie wartości, tworzących swe własne, nieformalne wzorce postępowania – deontologie są wszechobecne. Na ogół automatycznie stają się one chorągwiami, pod którymi zainteresowani realizacją ich programu mogą się gromadzić, więc przy okazji dogodnie ułatwiają ludziom potrzebę przynależności i grupowej tożsamości. Jesteśmy Iksami, bo w określonych sytuacjach robimy igreki i tyle – nasze postępowanie wraz z jego ograniczeniami jest naszym znakiem rozpoznawczym i tworzy naszą markę.

Wiemy jak te kodeksy tworzyć, wiemy jak czynić je spójnymi. Przykładami mogą być właśnie różnego rodzaju gry i sport. Stanowią w zasadzie mikro–modele deontyczne, już zupełnie abstrakcyjnie wykrojone z ogólnego doświadczenia moralnego. Nie muszą nawet dotyczyć niczego bezpośrednio utylitarnego i trudno byłoby dla wyboru akurat takich ich reguł znaleźć jakiekolwiek konsekwencjalistyczne uzasadnienie – wybranej jednej konwencji spośród tysiąca podobnych nie można objaśnić żadnym globalnym, zoptymalizowanym „większym dobrem”. Jak zresztą cała moralność, bazują na najbardziej podstawowym założeniu nietykalności cielesnej, zacieśniając lub rozluźniając jej interpretację. W sportach walki, pomimo niekiedy brutalnej rywalizacji, ostatecznie jednak nie wolno wykonywać na drugim człowieku konkretnego zestawu zabronionych czynów. W boksie możemy masakrować przeciwnikowi twarz i w świetle reguł nie jest to żadną agresją, nie może mieć do nas o to najmniejszych pretensji, ale za cios poniżej pasa otrzymujemy reprymendę, a gdy sytuacja się powtórzy możemy zostać zdyskwalifikowani. Podobnie za uderzenia po wyznaczonym czasie i zakończeniu rundy. Nie możemy również przeciwnikiem rzucać, a w takim judo – możemy. W rugby wolno powalić zawodnika chwytem za nogi – w piłce nożnej, pochodzącej przecież z tego samego źródła, ale ewoluującej w inną stronę, czynić tego nam już nie wolno. Wszystkie powyższe działania wykonane na nieznajomym na ulicy, w innym kontekście, zostałyby zinterpretowane zupełnie inaczej.

A jednak przykłady tych wszystkich gier wskazują odpowiedź na pytanie o popularność deontologii i ich potencjał ku potoczności. Wystarczy poobserwować, jak ludzie po raz pierwszy zaznajamiają się z nimi i ich treścią. Szybko. Niemal wirusowo. Ogólny sens gry, cel, warunki zwycięstwa oraz zagrania niedozwolone można jednoznacznie wyjaśnić komuś w kilku zdaniach. Jeśli nie ma nikogo, kto przekaże nam program danej dyscypliny, wystarczy obejrzeć jej kilka rozgrywek, obserwując graczy; czego unikają, za co są karani, do czego zmierzają. Na ogół to całkowicie wystarcza, aby połapać się w ogólnych zasadach nawet bez zaglądania do spisanych przepisów danej dyscypliny, ekstrapolując po prostu zaobserwowane zachowania na resztę doświadczenia. (Blisko stąd na przykład do wnioskowania przez analogie w szariacie – kijas, jako metody aktualizowania jego treści.)

Każda etyka deontologiczna może zostać sprowadzona do gry – bardziej lub mniej skomplikowanej, ale spójnej gry, której zasady można następnie łatwo rozpowszechniać. W konsekwencjalizmy grać natomiast nie sposób, bo ich ogólna dyrektywa nakazująca minimalizowania lub maksymalizowania czegoś – cierpienia czy dobra, nie implikuje żadnych konkretnych zachowań – uzależnia wszystko od środowiskowych czynników wpływających na aktualny kontekst, jest więc normatywnie kompletnie dziurawa.

Zestawiając piłkę nożną z konsekwencjalizmem, znajdziemy oczywiście ogólne podobieństwo. W pierwszej należy kumulować gole, w drugim – dobro. O ile gol w zasadach piłki nożnej jest jednak precyzyjnie zdefiniowany – to każde, zgodne proceduralne przekroczenie płaszczyzny wyznaczonej obramowaniem bramki przez piłkę całym jej obwodem [te również są określone – „flak” przekraczający linię bramkową nie zdobywa bramki, bo nie spełnia kryteriów bycia piłką; nie zachowuje odpowiedniego dlań kształtu, rozmiaru czy ciężaru], o tyle konsekwencjalizmy z wyznaczaniem swoich „dobrych skutków” bez stygmatyzowania i faworyzowania poszczególnych klas zachowań, wikłają się w poważne tarapaty. Lewitują z dala od jakichkolwiek konkretów. Oczywiście, zwolennicy utylitaryzmów wypracowali swoje ujęcia dobra, na przykład adaptując koncepcję hedonistyczną, ale jednocześnie otworzyli puszkę Pandory – pojawił się problem wartościowania przyjemności lub pożytków. Zaproponowano rozwiązanie w postaci pomysłu tworzenia ich hierarchii – pojawił się więc problem wartościowania samych hierarchii.

Ale idźmy dalej – w futbolu jest określone, ile czasu trwa mecz, w ciągu jakiego te bramki mamy nastrzelać – konsekwencjalizm chociaż wymaga od nas kumulowania dobra, nie wyznacza żadnego terminu, w jakim miałoby być ono osadzone [powrót do problemu wartościowania przyszłości]. Oczywiście, gdyby konsekwencjaliści mieli wiedzę o przykładowym, niechybnym końcu świata, mogliby postulować, abyśmy darowali sobie zachowania „oszczędzające” go dla następnych pokoleń. Rozsądne z ich punktu widzenia byłoby modyfikować moralność w stronę faworyzowania zachowań skutkujących najszybszą jego eksploatacją, zaspokajającą w najkrótszym czasie najwięcej naszych zachcianek, z racji niemożności ich zaspokajania po określonym terminie. Ponieważ nie mamy cynku o jakichkolwiek apokalipsach, za zasłoną niewiedzy zakładamy jednostajność etyki i nie znajdujemy powodów, aby w uzasadniony sposób wyróżniać danego czasu nad innym. Sekunda jest bliźniaczo podobna do sekundy, godzina do godziny, dzień do dnia – które z nich mielibyśmy faworyzować i na podstawie jakiego uzasadnienia?

Stanowisko to wydaje się być niezmiernie podatne na kombinację problemu kontinuum (tudzież równi pochyłej) z regresem w nieskończoność. Zamiast ucinać wątpliwości, rozwiązywać dylematy, dyktować rozstrzygnięcia – swoją konstrukcją mnoży je bez końca. Samo również zwiększa liczbę swych wariantów, zachowując się jak, nie przymierzając, dystrybucje Linuksa – tworząc kolejne forki. W efekcie niemożliwym jest znalezienie propozycji charakteryzującej się zdecydowaną przewagą nad pozostałymi. Przyjęcie którego spośród konsekwencjalizmów faktycznie umożliwia nam generowanie najlepszych skutków?

To też można oprotestowywać – wszak deontologii również jest całe mnóstwo, różnią się od siebie treścią, mogą wymagać od nas postępowania w zupełnie inny sposób i trudno powiedzieć o którejkolwiek z nich, aby była najwłaściwsza sama przez się. Jednakże należy zauważyć, że większość z nich może istnieć równolegle do siebie. Weźmy na przykład pod uwagę deontyczne kodeksy prawa religijnego. Dotyczą one jedynie wyznawców danych religii – talmudycznego żyda zachowanie goja nie musi w ogóle zajmować – wszak Talmud nie reguluje zachowań gojów i ta kwestia leży poza jego jurysdykcją. To samo dotyczy zresztą dyscyplin sportowych – obowiązki wytyczone ich regułami zobowiązują jedynie uprawiających je. Deontologa zatem nie muszą interesować już nie tylko niefortunne skutki czynów niełamiących jego norm – mogą go również nie interesować czyny ludzi spoza wspólnoty, dla której przeznaczony jest tworzony przez niego kodeks postępowania. Etyki deontyczne mogą zatem dzielić świat między siebie – mają zdolność bycia fragmentarycznymi. Konsekwencjalizm natomiast jest totalny już w swych założeniach – jego celem jest ulepszania całego świata. Zasadne jest więc pytać; „Na który z nich wszystkich powinniśmy się zdecydować?”, skoro każdy domaga się być stosowanym globalnie i podporządkowywać sobie ogół podmiotów.

Wybór któregokolwiek z nich jest dla nas nieprzekonujący właśnie z powodu powiązania etyki ze sferą praxis. Ludzkie działanie wymaga dla siebie motywacji, a ostatecznym jej paliwem są emocje. To one nas napędzają. Postawieni przed tysiącem możliwych, kompletnie neutralnych rozwiązań, nie jesteśmy w stanie podjąć żadnej decyzji, bowiem każde wartościowanie opiera się na sferze wolicjonalnej. Musimy czegoś chcieć, a nie chcieć czego innego – coś musi być nam miłe, a coś niemiłe, zadowalające jak i niezadowalające, pożądane czy pogardzane, piękne bądź szpetne. Ponieważ etyka jak najbardziej ściśle wiąże się z działaniem, najskuteczniej może sobie z jego regulacją radzić właśnie zarządzając z poziomu emotywnego, odpowiadającego za motywację działań. Postulat jej ucieczki od emocji wydaje się w przypadku ludzi niemożliwym do spełnienia. Konsekwencjalista wybierając dla siebie propozycję etyki spośród zbioru wszystkich innych, tak czy owak ulega emocjom – po prostu odnosi je do bardziej abstrakcyjnych, intelektualnych wartości, jakie niekoniecznie muszą silnie przemawiać do emocji pozostałych ludzi, preferujących wiązać je z konkretnymi zachowaniami lub uznających za bardziej pożądane inne rezultaty.

Oczywiście, zawsze pozostaje otwarta inna droga – zamiast wprowadzać własne koncepcje dobra, można próbować adaptacji istniejących deontycznych konwencji, które zdążyły już oddziałać na ludzi i świat. Autentyczne oburzenie czy cierpienie oraz konflikty, wywołane właśnie wykonaniem działań godzących w normy zawarte w takich kulturowo rozprzestrzenionych kodeksach, świadczą o niczym innym, jak o potencjale deontologii do kreacji i orientacji horyzontu moralnego – właśnie w wyniku wskazania, przyporządkowania i tym samym „chrzcin” określonych zachowań, jakich one dokonują. Co też samo w sobie jest ciekawą sprawą, bo konsekwencjalista musi w swych rachunkach ująć powstawanie, istnienie oraz oddziaływania poszczególnych deontologii. Nowe zestawy dyrektyw i tak będą powstawać, uzyskiwać popularność a także przypisywać swą lokalną aksjologię tym i innym czynom. Ich wykonywanie więc w określonych okolicznościach będzie wpływało na nadrzędny, konsekwencjalistyczny bilans wartości, w ten czy inny sposób.

Szczególnie bliskie temu podejściu wydają się być: pryncypialny konsekwencjalizm reguł oraz k. preferencji, chociaż nie jestem pewien, czy w ich przypadku można faktycznie mówić, iż są one jeszcze w ogóle konsekwencjalizmami. Wątpliwa wydaje się też być praktyczność tego rodzaju „przekładu” deontologii na język skutków i przenoszenie wygenerowanych emotywnych rozwiązań na poziom intelektu.

Poza ściśle poznawczymi lub deskryptywnymi aspektami takich zabiegów, wydaje się to być typową „robotą głupiego” – zbytecznym dublowaniem jednej instancji przez drugą. Skoro nasza wbudowana sfera wrażliwości moralnej nakazuje nam odpowiednio zareagować, nie za bardzo jest sens spisywać i analizować dalej korzystność tych impulsów, a należy się po prostu podporządkować i rozładować je w należyty sposób. Jeśli w istocie jest tak jak twierdzi Greene i „deontologia jest rodzajem moralnej konfabulacji”, czym w takim razie będzie stanowisko w stosunku do niej jeszcze bardziej wtórne, zajmujące się w głównej mierze jej imitowaniem?

Całkowita ucieczka etyki od nieszlachetnego, „starego mózgu” jest niemożliwa, a podejmowane próby częściowej są, jak sądzę – szkodliwe dla decydujących się na nie oraz destabilizujące dla ich otoczenia. Jeżeli chcemy pozostawać ze sobą kompatybilni i być dla siebie zrozumiałymi, powinniśmy się trzymać instancji generującej bardziej jednoznaczne dyrektywy działania, nawet jeśli ich podstawy są słabo uświadomione i działają w oparciu o biologiczny hardware, wypluwający jakieś dane do naszego interpretatora świata, znajdującego lepsze bądź gorsze, racjonalizujące usprawiedliwienia dla odczuwanych emocji, tudzież powziętych przez nas decyzji.

Prywata na koniec, czyli za co osobiście nie lubię przebrzydłego pomiotu etycznych liczykrup.

Zmierzając ku ostatnim słowom, pozwolę sobie na bardziej osobiste potraktowanie tematu (jeśli to jeszcze możliwe…). Zamiast wyszukiwać luk w konstrukcji konsekwencjalizmu [lub swojego pojmowania tegoż], powiem najogólniej z jakich względów najbardziej to stanowisko mi nie odpowiada.

Przede wszystkim, zakłada ono jakiś pożądany stan końcowy – leibnizowski najlepszy z możliwych światów, w jakim co prawda jeszcze nie żyjemy (przez tych obskuranckich dentologów, rzucających wszystkim kłody pod nogi), ale do którego powinniśmy zmierzać. Do tego najlepszego spośród możliwych światów, naszego punktu destynacji, wiedzie z kolei bardzo wąska droga; jeśli z niej zejdziemy, trafimy do świata nieco–gorszego–od–najlepszego–z–możliwych, co jest już przecież niedopuszczalne. Wszyscy więc jesteśmy skazani przy zachowaniu absolutnej równowagi, przespacerować się po linie tam, dokąd ona prowadzi – bez względu na nasze subiektywne odczucia względem całego tego spaceru.

Ja natomiast jestem przeciwny fetyszyzmowi podobnego rodzaju, nie tylko z tego względu, iż nie przekonuje mnie żadna wizja największej moralnej optymalności, jaką starają się postawić przede mną konsekwencjaliści. Z gruntu nie podoba mi się już sam pomysł wskazywania wszystkim uniwersalnego Graala. Z oczywistą sympatią będę zatem podchodził do stanowiska określającego raczej dopuszczalne środki, niźli wymagane do powszechnego osiągnięcia cele – pozostawia ono znacznie więcej swobody.

Gra opiera się na stałych zasadach, ale jest zdolna generować cały wachlarz możliwych rozstrzygnięć – nie prowadzi do jednego koniecznego rezultatu. Udział w rozgrywce, której wynik i cały przebieg znamy z góry, do jakiego nieuchronnie prowadzić miałyby już same reguły gry, jest czymś zgoła bezsensownym. Któż chciałby próbować swych sił w szachach, gdyby z założenia polegały one na tym, że białe wygrywają w jeden jedyny określony, najbardziej optymalny sposób, zawsze w tej samej sekwencji ruchów? Gry mogą zakończyć się wieloma nietożsamymi ze sobą rozstrzygnięciami, z tego względu zaintrygowani chcemy się w nich sprawdzać, zaspokajając naszą ciekawość. Z deontologiami jest więc podobnie – nawet przy całkowitym poszanowaniu ich zasad, mogą dać wiele różnych rezultatów. Osobiście niespecjalnie lubię, gdy ktoś wyznacza mi tego rodzaju cele, ani tym bardziej, jeśli rozlicza mnie z ich osiągania. Mogę iść na ustępstwa, negocjując dopuszczalność stosowania pewnych środków, ale nie będę forsował lub stał bezczynnie, gdy ktoś będzie starał się realizować jakąś ostateczną, definitywną wizję, podporządkowującą każdego (w tym mnie) do narzuconej z góry roli. Zwłaszcza, jeśli mi się ona nie podoba.

Moją niechęć podsyca również zwyczajna obawa – idee zdobywające popularność na ogół w praktyce są sprowadzane do pewnych uproszczeń, często wulgaryzacji. Jeżeli osoba dość czytata oraz pisata, bo za taką uznaję Ursulę Le Guin, nie potrafi zrozumieć czym jest prawdziwy utylitaryzm oraz najwyraźniej przyprawia mu gębę, to trudno spodziewać się czegokolwiek lepszego po ludziach pozbawionych jej wyobraźni. Nad propagowaną ideą puszczoną w świat nie ma się żadnego wpływu – nie pomogą setki errat, apologii i żadna egzegetyka. Zacznie żyć swoim życiem, zbierając swe żniwo. Będzie można sobie krzyczeć: „Utylitaryzm – tak! Wypaczenia – nie!”, ale niczego się tym już nie osiągnie. Jeżeli powyższe stanowisko jest permanentnie wykoślawiane, nagminnie interpretowane wbrew zamierzeniom lub intencjom jego twórców, ewidentnie musi brakować mu jasności, precyzji, spójności lub po prostu nie jest możliwe przekazanie go w jakiejś odpornej na degenerację formie. Jeśli komunikat jest niejasny, zawiera mnóstwo ukrytych założeń i przemilczeń, pozwalających na wiele możliwych interpretacji, trudno mieć pretensje do odbiorów, że radzą sobie z tym w ramach swoich możliwości czy przez pryzmat swego interesu. To oczywiste.

Największego zagrożenia dopatruję się jednak właśnie w totalności konsekwencjalizmów. Ponieważ implikują całościowe dążenia do określonego stanu rzeczy, inkorporujące absolutnie każdego, wydają się stanowić wręcz wymarzoną zabawkę dla inżynierów społecznych, ulegającym pokusie wykorzystania władzy państw do stworzenia tego najlepszego z możliwych światów. Oczyma wyobraźni widzę już Ministerstwo Dobra Największego i odgórne plany stawiane podporządkowanej populacji. Wszak konsekwencjalizm…

Stara się ująć złożoność ocen moralnych w prostej idei produkcji najlepszych skutków. Nie godzi się na sceptycyzm, że życie moralne jest zbyt złożone aby móc je ująć w prostym, przejrzystym systemie myślenia moralnego. Po czwarte, jest wrażliwy na fakty i łatwo go uspójnić z innymi naukami szczegółowymi. Oceny moralne zależą bowiem od skutków, a te najlepiej przewidywać za pomocą rzetelnych analiz psychologicznych, socjologicznych, ekonomicznych, politycznych, medycznych, itd.

No właśnie. „Rzetelne analizy” dostarczą „wrażliwym na fakty” besserwisserom obraz mankamentów zastanej rzeczywistości, a ci wykorzystają centralną władzę jako remedium. Blisko temu do wizji dystopicznej technokracji kształtującej idiotoodporne otoczenie, minimalizującej ryzyko wystąpienia w nim przykrych zdarzeń. Regulującej bardziej lub mniej pośrednio każdą sferę życia, chociażby przez dopuszczanie lub niedopuszczanie do użytku skrupulatnie wybranych produktów: od płyt chodnikowych o określonych właściwościach antypoślizgowych, przez zdrową żywność, po eliminację używek, przynoszących „straty społeczne”. Przecież z tym mamy do czynienia w jakiejś skali już dziś – państwa potrafią wprowadzać ustawy antynikotynowe czy opodatkowywać dodatkowo słodzone napoje, jeśli sobie policzą, że dzięki temu w konsekwencji mniej osób będzie korzystało z opłacanej przez siebie służbę zdrowia. Każde takie posunięcie znajduje oczywiście konsekwencjalistyczne, zdroworozsądkowe, prewencyjne uzasadnienie.

Niemniej jednak, ostatecznie tworząc najlepsze, całkowicie kontrolowane środowisko, w którym trudno popełnić jakikolwiek błąd, gdyż wszystko zostało już gdzieś tam na górze przemyślane i postanowione, gdzie niemożliwe jest wybrać niewłaściwie, a często w ogóle nie mamy wyboru, bo alternatywą byłoby odstępstwo od najbardziej optymalnego rozwiązania, wyłonionego przecież w wyniku przeprowadzonych badań, pozbawia się ludzi okazji do samodzielnego rozwiązywania problemów, mierzenia się z trudnościami. Idiotodporne otoczenie generować może tylko jeszcze więcej idiotów.

Politycznie więc konsekwencjalizmy mają tendencje do ciążenia ku przeciwnemu biegunowi w stosunku do tego, zajmowanego przeze mnie, co również nie może budzić mojej sympatii. Będą raczej centralizować, niźli decentralizować. Upupiać zamiast usamodzielniać. Nie chodzi nawet o to, że nie sposób znaleźć ani jednego, jakim można byłoby wyrazić moje preferencje lub oczekiwania wobec życia i świata – taki zawsze się znajdzie [zdolność imitacji dowolnej deontologii]. Nie wieszczę im jednak znaczącej popularności – kiepsko służą klasie rządzącej, potrzebującej dobrego uzasadnienia swego istnienia. Mitologizowana kompetencja określania przez nią największego dobra i prowadzenia doń rządzonych wydaje się być z kolei znakomitą, abstrakcyjną, współczesną legitymacją jej władzy. Określ, że cokolwiek robisz, robisz dla większego dobra, najlepiej wspólnego, a będziesz mógł zrobić wszystko. Nawet jeśli deontycznie będzie to jawną niesprawiedliwością. Oczywiście, że rządy chętnie przygarną do piersi konsekwencjalizm i zaadaptują go na swoje potrzeby – w ich interesie jest uzasadniać wszystko co robią, większym dobrem lub mniejszym złem, w pierwszej kolejności swe występki. Ileż to razy słyszałem konsekwencjalistyczne uzasadnienia istnienia państwowości…

Deontologie przez swą „plemienność” są zdolne do oporu przeciw centralizacji. Znakomita ich większość ma potencjał do rozsadzania totalniackich systemów. Ostatnio mieliśmy do czynienia z zamieszaniem wokół anarchizujących lekarzy, występujących z deklaracjami wiary i podpisujących klauzule sumienia. Dla równowagi, po stronie pacjentów zdarzają się natomiast przeciwnicy transfuzji krwi lub przeszczepów narządów, pragnący w pierwszej kolejności uszanować rygory wyznawanych przez siebie kodeksów, ograniczając leczącym pole manewru. Pretensje do jednych i drugich mogą mieć wyłącznie ludzie obserwujący sytuację z punktu widzenia zarządców całego systemu, traktujących obie grupy jak surowiec i maszyny, podporządkowane planowi wytyczonemu przez zarząd fabryki. W ich optyce, czy tego chcemy, czy nie, mamy wykonywać określone zabiegi lub zostać wyleczonymi, bo takie zadanie stoi przed służbą zdrowia, której stajemy się elementem i nie mamy nic do gadania. Nie dysponujemy żadną autonomią, chociaż to przecież nas w największym stopniu dotyczy, czy mamy kogoś leczyć wybranymi metodami lub zostać im poddanym. Cały ten jazgot jest zresztą wyłącznie efektem istnienia sfery publicznej, w której toczy się prymitywna walka polityczna o dominujące wartości.

***

Tym tekstem chciałem przede wszystkim położyć nacisk na pewną oczywistość, która zdaje się umykać, zwłaszcza dążącym do swego rodzaju formalnej perfekcji. Ta niekoniecznie musi się liczyć dla stanowiska mającego stanowić sensowną praktyczną propozycję. Etykę poniekąd można porównać do programu komputerowego. Stabilność jego działania stanowi oczywiście jakąś wartość, ale tylko do pewnego momentu – z pewnością nie jest wartością absolutną. Nikomu nie będzie potrzebny niezawieszalny program, radzący sobie z każdym poleceniem użytkownika, jeśli miałby pochłaniać on zbyt dużą pulę zasobów albo być mało responsywny w pewnych sytuacjach, gdy istnieje potrzeba przerwania jego działania. Czasami zupełnie wystarczający albo i wręcz preferowany jest ten, wcale nie pozbawiony jakichś bugów, jakie można wykorzystać do jego zawieszenia, ale za to idący na kompromis z innymi istotnymi dla danego użytkownika wartościami. Jeżeli nie przekracza jego granicy tolerancji dla błędów, w praktyce nie potrzebuje niczego więcej.

Etykom może wydawać się, że ich dzieło jest nieporównywalnie ważniejsze niż to, czym zajmują się wspomniani programiści, powinno być więc odporne na wszelkie błędy i radzić sobie w każdych warunkach. Rzecz w tym, iż uniwersalność produktu najczęściej musi zostać czymś okupiona. W przypadku konsekwencjalizmu jest ona zdecydowanie okupiona ergonomią. W czasie rozważania następnych aporii występujących w kolejnych kandydujących do praktycznego użytku egzemplifikacjach tego typu etyk, w świecie rzeczywistym zdąży zostać wypróbowanych kolejnych kilka całkiem spójnych deontologii. Część z nich się nie sprawdzi i zostanie porzucona, część zacznie ewoluować, zyskując kolejne reguły, wprowadzane czasem zupełnie prowizorycznie, ad hoc, po wystąpieniu nieprzewidzianych wcześniej okoliczności. Jedne będą uznawane bardziej obiecującymi, inne będą wymierać, zupełnie jak języki. Niewielu dziś mówi po łacinie, niewielu też gra w harpastum.

Wszędobylskość deontologii w różnych postaciach, a w niektórych przypadkach również ich długowieczność świadczyć może o skuteczności w realizacji wyznaczonych zadań. Ich popularność nie bierze się znikąd i jest całkowicie zasłużona. A ponieważ wielkimi krokami nadciąga teraz Mundial, życzę wszystkim, aby deontologia piłkarska wraz z obecnymi w niej rygorami, skutecznie zorganizowała oglądającym zmagania zawodników w Brazylii wiele niezapomnianych wrażeń. Czy Luis Suárez i tym razem coś przeskrobie? Może w meczu z Anglikami? Zobaczymy.

Etyka Praktyczna trafia natomiast do mojego Odnośnikowiska, jako kolejne miejsce godne polecenia. Liczę, że pojawi się na niej jeszcze wiele inspirujących do blogowania wpisów.

Wersja offline – PDF

Jedna uwaga do wpisu “Mundialowy przypadek Luisa Suáreza, czyli uroki paradoksu deontologii oraz jeszcze gorsza alternatywa

  1. Z ciekawostek okołotematycznych:

    Coś o syndromie Piłata – mycie rąk wpływa na osądy moralne.

    Smootny wrzucił link do psychotestu dla niezdecydowanych komu kibicować. Mnie wyszło tak:

    Twój wynik:
    65 punktów

    Grecja. Wyznajesz zasadę, że cel uświęca środki. Nieważne jak, ważne żeby zrealizować założony plan. Na imprezach pewnie lubisz trochę poprzynudzać, raczej nie narzucasz się innym i jesteś trochę wycofany, ale ludzie Cię doceniają i budzisz szacunek.

    Generalnie to się zgadza, z tym wyjątkiem, że wyznaję zasadę, że środki uświęcają cele, jak widać na przykładzie całego tego wpisu. A Grecji i tak bym kibicował, bo muszę odreagować cały sezon krótkich podań i ofensywnej piłki Brendana Rodgersa.

Odpowiedz: