Re: Mit rynku – emigracja komentarzowa z bloga smootnego

Z racji, że dyskusja pod wpisem smootnego się ładnie rozwinęła i nie wygląda na to, aby szybko miała wygasnąć, a te ograniczenia liczby liter w komentarzach na blogspocie są irytujące, przenoszę się z komentarzami na swego wordpressa, gdzie można się rozpisać.

dziewic:

Jedną ze strukturalnych cech kapitalizmu jest „niszczenie”. Na co dzień przybiera ono formę produkcji bubli, tzn. sprzętu, który jest wyjątkowo nietrwały. Kapitalizm (ponownie: we wszystkich swoich odmianach) to przede wszystkim: przepływ pieniądza.

A kto powiedział, że trwałość przedmiotów powinna być jakąś uniwersalną, nadrzędną wartością? Istnieją bardzo fajne argumenty na nieetyczność produkowania dóbr trwających zbyt długo (nieekologiczność) . To nie jest jakaś immanentna cecha kapitalizmu, który koniecznie chce popędzać przepływ pieniądza, tylko konkretnej mentalności społeczeństw, którym przedmioty szybko się nudzą albo / i nie chce się im ich naprawiać. Tych preferujących trwałość jest na tyle niewielu, że ich potrzeby są realizowane w niewielkim stopniu. W konserwatywnej wiosce Amiszów popyt i podaż na trwałe/nietrwałe przedmioty będzie wyglądał inaczej niż w mieście pogrążonym w biegunce za modną nowością, a też będziesz miał tam kapitalizm [bo prywatne środki produkcji] i wymianę usług oraz produkcję takich czy innych towarów.

Znowu pretensje do kapitalizmu sprowadzają się po prostu do pretensji do ludzi, którzy żyją wkoło i wybierają inaczej, niż byś sobie tego życzył.

Istnieje jednak jeszcze jeden sposób na odblokowywanie popytu: wojna, czyli totalna destrukcja. I nie chodzi wcale o zabijanie ludzi, przede wszystkim chodzi o niszczenie budynków, sprzętów codziennego użytku oraz ranienie (zapotrzebowanie na lekarstwa i sprzęt medyczny). Wojna się opłaca. Oczywiście dla pojedynczego „potentata benzynowego” może nie, ale jeśli umówi się on z korporacją farmaceutyczną oraz gigantem budowlanym i nagle koszta lecą w dół, prawda? I nagle wojna staje się opłacalna.

Nie staje się. Tak mogą myśleć tylko jacyś popaprani keynsiści albo inni ludzie, którzy przegapili bastiatowski argument zbitej szyby. Gigant budowlany mógłby skorzystać równie dobrze na budowie kolejnych domów (drugich czy trzecich, bo kto mówi, że każdy ma posiadać wyłącznie jeden?) w innych lokacjach lub skoro zaczęliśmy od planowego postarzania, na proponowaniu update’ów. Przy odpowiedniej majętności ludzie mogą nie chcieć żyć w jednym domu całe życie, tylko jak resztę przedmiotów, wymieniać na nowe – burząc stare i stawiając sobie coś nowego. I co, gigant budowlany nie będzie miał roboty? Będzie miał. Nie trzeba więc wcale stawiać ludzi przymusowo przed koniecznością zafundowania sobie nowego schronienia, tym bardziej, że w wyniku wojen najczęściej kończą z niczym i zaczynają od kompletnego zera, więc nie mają nawet czego wydać na odbudowę tego, co już mieli. Więc to jest raczej lichy model biznesowy dla potentata.

On jest możliwy w jakimś stopniu dzisiaj, gdy państwo agresora zamierza zainstalować na terytorium podbitym jakiś posłuszny sobie rząd i żeby go utrzymać musi odbudować podstawową infrastrukturę, którą zresztą wcześniej zniszczyło. I to są kolejne wydatki z kieszeni podatników (tak samo jak na wojnę), których oni nigdy by nie ponieśli, gdyby mieli możliwość ich uniknięcia, nie decydując się w ogóle na takie wydatki – bo i po co? Masz jakieś korzyści z tego, że Polska wysłała do Iraku wojsko? Bo ja nie. A cywilom nic się w zasadzie nie odbudowuje, to jest ich problem, że na ich chałupę spadła bomba. Firma odbudowująca Irak, może sobie odbudować drogę czy wiadukt, ale prywatnej własności jaka ucierpiała w wyniku działań wojennych raczej średnio ją obchodzi.

Nie wspominając o tych, którzy przede wszystkim chcą wojny: producentach broni, bo co im po zwykłym śmiertelniku, który kupi dubeltówkę i wystrzeli z niej 10, czy nawet 100 naboi rocznie, skoro na wojnę bierze się karabiny wystrzeliwujące 100 pocisków na minutę? Wydaje mi się, że wojna jest wyjątkowo opłacalna.

Ano tak, zawsze muszą być gdzieś te demony – sprzedawcy broni. To też zresztą jest ciekawa kwestia, bo broń nie rozwija się w próżni i jej rozwój bardzo często podyktowany jest zmianami w prowadzeniu samej wojny. Ewolucja broni w kierunku wielostrzałowości łączy się z centralizacją władzy i powstawaniem egalitarnych państw narodowych, w których ludzie są równi, mają te same, powszechne obowiązki względem ojczyzny (np. służby wojskowej) i wojna przez to zyskuje masowy charakter, zatem potrzebne jest uzbrojenie o potencjale eliminacji bardzo wielu celów, bo tylu może brać udział w walce. Gdybyśmy żyli w jakimś typowym feudalizmie, gdzie walczy tylko część jakiejś warstwy społecznej, rozwój broni wyglądałby inaczej albo poszedł w zupełnie innym kierunku (większej precyzji lub jeszcze czegoś innego).

Poza tym, to nie jest kwestia jakichś nieuchronnych trybów historii i immanentnej rynkowej lepszości broni wielostrzałowej, która musiała zatryumfować – to, że sprzedawcy broni dziś handlują taką bronią, nie znaczy, że nie mogą zacząć handlować inną. Gdy skończy się popyt na szybkostrzelną i nikt tego nie będzie potrzebował, towar przestanie schodzić i trzeba będzie klienteli zaproponować coś innego. Ja bym wolał łazić z eleganckim, kieszonkowym derringerem niż M16, bo świadczyłoby to o zupełnie innym poziomie zagrożenia i potrzebie osobistej obrony. Broń na bardziej cywilizowane czasy.

Dla producentów broni byłoby korzystniej, gdyby mogli sprzedawać każdemu wszystko, niż gdy często jedynym klientem jest wyłącznie rząd i to tylko od jego polityki zależy, czy będzie jakaś wojna i państwu będą potrzebne większe dostawy towaru.

Moralne przyzwolenie zniknie bez państwa? Zapominasz – w tym i w wielu innych wypadkach – o podstawowym narzędziu kapitalizmu: reklamie (i mediach). Na razie reklamuje się gazowane napoje i maści na hemoroidy, ale co przeszkadza zrobić gigantyczną kampanię reklamową promującą wojnę? A media będą tym bardziej chętne do współpracy: wojna to reportaże z pola bitwy, to codzienne newsy, to większa oglądalność. I to wszystko zgodnie z zasadami kapitalizmu: inwestuję, zarabiam i nikt mnie nie ogranicza.

Wszystko, dosłownie każdy produkt można uznać za zgodny z zasadami kapitalizmu, a jego stworzenie za logicznie możliwe, jeśli podstawi się konsumentom w takich spekulacjach odpowiednio absurdalne potrzeby. Na tym zresztą polega zabawa libertarian w #takbędziewakapie – na ekspoloatowaniu różnych groteskowych motywów, najczęściej odwołujących się do fobicznego stereotypu okrutnego, barbarzyńskiego kapitalizmu osób o poglądach lewicowych i pojechaniu na nich jak najbardziej po bandzie, przy jednocześnie jak najlepszej próbie uzasadnienia, dlaczego tak właśnie będzie. I Ty w tym przykładzie idealnie wpasowujesz się w tę konwencję. Utrzymując się w tej stylistyce, my z Ciekiem zresztą już wymyśliliśmy wojnę na Kickstarterze. ;)

Tylko rozpatrując rzecz na serio, ludzie faktycznie takich potrzeb nie przejawiają i przejawiać nie będą. Zamiast zbierać fundusze na to, żeby osoby trzecie spuściły łomot osobom czwartym, wolą postawić sobie przy domu basen, kupić fortepian, dzieła sztuki albo dziesiąty wybajerowany sportowy samochód. A potem powiększyć garaż i wstawić piętnasty. Na cholerę komu wojna? Tylko politykom, do zerowania licznika długów.

A jeśli chodzi o sprzedawanie przemocy przez media, to wojna jest tak naprawdę fatalnym produktem. Nieźle może się sprzedać tylko sam jej wybuch, jako oczekiwany news, ale później jest tragicznie niemalownicza, kiepska kompozycyjnie i po prostu nudna, zwłaszcza jeśli nie można sprzedać zdobycia jakiejś pipidówki jako wielkiego tryumfu, bo nie wiadomo czy sytuacja się zaraz nie zmieni. To po fakcie widać dopiero, które potyczki, czasem zupełnie niespektakularne, miały największy wpływ na ostateczny rezultat. Wojna szybko się publice nudzi – mediom też przestaje się opłacać, zwłaszcza gdy palone są ich wozy transmisyjne albo w okolicach frontu zaczynają giną korespondenci. Po miesiącu wszyscy przełączają doniesienia wojenne mediów na cokolwiek innego, bo to się przejada.

Ludzie wolą oglądać wyreżyserowany, podbity dramaturgicznie show o gotowaniu, tańcu celebrytów na lodzie i tym podobne rzeczy. Jeśli rzeczywiście chcesz sprzedać przemoc, musisz iść raczej w tę stronę. Walki w klatce, gladiatorzy, turnieje rycerskie, sądy boże, publiczne egzekucje morderców czy pedofilów w rodzaju Trynkiewicza – cliffhanger i wielki finał z rostrzygnięciem po bloku reklamowym – to faktycznie można byłoby sprzedać, zwłaszcza jeśli pełniłoby to jeszcze jakąś dodatkową funkcję społeczną, jak bywało w przeszłości. „Czy Krzysztof Ibisz albo Hubert Urbański podniosą kciuk w górę czy opuszczą w dół? Dowiecie się już po krótkiej przerwie reklamowej!” Ale chaotyczną wojnę, w której gówno widać, nie wiadomo kto jest kim, o co walczy, nie ma żadnych bohaterów, nie ma pewności czy nie nastąpi zaraz jakiś przestój czy inne zawieszenie broni? Produkt musi być pod kontrolą producenta – wojna spod takiej kontroli może się bardzo szybko wymknąć.

Tak, wraz z usunięciem państwa gubi się moralne przyzwolenie, bo to państwo robi za dysponenta i najwyższą emanację woli wspólnoty, na której się opiera i z jakiej czerpie soki. A moralność również jest czymś publicznym i wspólnotowym. Jeśli więc państwo powstałe z sił wytwórczych każdego człowieka, uznaje że jakąś zasadę można okazjonalnie zawiesić, to to jest w zasadzie decyzja wspólnoty zarządzającej swoją moralnością i tak jest z reguły to traktowane, bo ludzie utożsamiają się ze swoim państwem, uznając, że powinni być mu posłuszni. W państwach demokratycznych zresztą ta odpowiedzialność za decyzję polityków przenosi się na wyborców (takich w końcu wybraliśmy, należy zaakceptować wyniki demokratycznych wyborów, sraty-taty, etc.), a później ostatecznie na wszystkich, bo wszyscy do tej wojny dołożyli te swoje podatkowe trzy grosze – wojna się sama nie sfinansowała. W końcu i to się akcpetuje, bo bez sensu jest się sprzeciwiać samemu sobie.

Wojna jest mętnym biznesem za cudze pieniądze, na cudzą odpowiedzialność. Gdyby Orlen + TVN24 + Mostostal + Zakłady Zbrojeniowe „Łucznik” za swą kasę chciały napaść jakichś talibów, to skończyłoby się tak, że talibowie oddelegowaliby ludzi do rozwalenia prezesów Orlenu, TVN24, Mostostalu i „Łucznika”, a nie walczyliby z Polakami jako takimi, bo i po co? Utożsamiasz się z interesami tych firm? Zaciągniesz się do ich prywatnych armii? Bo ja nie. Niech ich więc w samoobronie sobie eliminują – Polsat, Nitrochem i inny Budimex pewnie się bardzo ucieszą, że ich konkurencja się sama wyłożyła na takich konfliktach albo ponosi dodatkowe koszta, które się jej prawdopodobnie nie zwrócą. A oprócz potentatów benzynowych są jeszcze potentaci atomowi, potentaci wiatrowi, itp. i generalnie każdemu z nich jest na rękę, gdy rywale do podziału tortu osłabiają swoją pozycję albo są eksterminowani przez ludzi, jakim chcieli zaszkodzić.

Wojnę się rozpętuje na tej zasadzie, że do walki o cudze interesy angażuje się wszystkich, bo przynależą do konkretnej grupy etnicznej, religijnej, itp., z którą odczuwają wystarczająco silną więź, by przejmować się jej dobrem. I oni biorą na siebie ciosy, chroniąc tych, którym najbardziej jest na rękę wojnę prowadzić. Zauważ, jakiego rodzaju casus belli się szuka, jaką motywację do toczenia wojny przedstawia się społeczeństwu. „Naszych biją! Nasze wartości szargają!” Natomiast nikt palcem nie ruszy dla podmiotu biznesowego lub sojuszu takich podmiotów, którego cel istnienia jest zbyt trywialny, by się dla niego poświęcać. Nikt nie uwierzy, że prywatni komandosi z oddziałów Shella jadą walczyć z irackim analfabetyzmem, nierównościami społecznymi czy jeszcze czym innym. Do tego jest właśnie potrzebne państwo, aby zagwarantowało powszechne poparcie na zasadzie wspólnej tożsamości. I żeby wyłożyło fundusze zagrabione podatnikom na stół i za to wszystko zapłaciło. Wtedy dopiero, gdy to się uda, przemysł może się „załapać”.

Gdybyś nie musiał płacić za czyjąś wojnę, to byś nie zapłacił. I przytłaczająca liczba ludzi również tego by nie zrobiła, bo znalazłaby ważniejsze dla siebie wydatki. Wojny się toczą, bo ludzie nie mają wyboru i muszą za nie płacić. Na wolnym rynku jeśli nie podoba Ci się postępowanie jakiegoś podmiotu, możesz go odciąć od swojego wsparcia finansowego. Państwa nie odetniesz. I to jest kluczowa różnica – w pierwszym przypadku masz wpływ na przepływ kapitału, w tym drugim nie.

Przypominam Ci, że Jeffrey Sachs zmienił poglądy z liberalnych (okres kiedy pomagał przy „planie Balcerowicza”) na bardziej (przynajmniej jego zdaniem, nie moim) lewicowe (obecnie, sam to deklarował podczas wystąpienia w KP, o którym mowa w artykule), więc twój argument nie jest nawet nietrafiony – jest fałszywy.

A kiedy on miał te poglądy liberalne, skoro jeszcze w latach osiemdziesiątych zalecał państwowe interwencje w rynek (w Boliwii)? W przedszkolu? Tusk też może i miał poglądy liberalne, ale co z tego, skoro postępuje dokładnie wbrew nim?

Inna sprawa, że zupełnie uciekasz od kwestii bezrobocia. Pisałem, że bezrobocie jest potrzebne kapitalizmowi i kompetencje pracowników nie mają tu nic do rzeczy, ty zaś (typowy chwyt erystyczny) skupiłeś się na owych kompetencjach (tak jakbym uznał je za istotne) i mówiłeś jakie to państwo jest złe, że produkuje niekompetentnych.

Bezrobocie bardzo często może być w ogóle potrzebne ludziom. Jeżeli trochę sobie popracujesz i zdobędziesz wystarczające Ci środki do życia, by pożyć bez pracy przez kolejny rok czy dwa, to przez ten czas możesz sobie być bezrobotnym i może to być dla Ciebie nawet stanem preferowanym. Nie da się powiedzieć, jakie style życia i  modele utrzymywania się będą preferowane – można sobie przyjąć twarde robienie kasy przez 15 lat, by przez kolejne 40 nie ruszyć nawet palcem. I formalnie rzecz biorąc przez te 40 lat być bezrobotnym. Jeśli się da – jak ktoś tak woli, proszę bardzo.

Więc sama statystyka bezrobocia bez dodatkowego kontekstu nic nam nie powie. Co innego gdy jest 15% bezrobocie, bo upowszechnił się model rentierstwa, czy co drugie pokolenie nie musi pracować, bo otrzymało wypracowane przez dziadków i rodziców fundusze na życie. A co innego, gdy jak dziś, trudno w ogóle się czegokolwiek dorobić, nie ma z czego żyć, nie ma wielu alternatyw pracy, a jeśli jest, to nisko płatna, gdzie harować trzeba każdego dnia, a mimo tego i tak jest 13% bezrobocia. Najniższe wskaźniki bezrobocia są z kolei w obozach pracy, gdzie istnieje obowiązek pracy i jakoś też chyba nie jest w nich zbyt fajnie.

Czy bezrobocie jest dobre czy nie, to zależy jeszcze od wielu innych czynników. Ale patrząc na stan obecny kraju i realne opodatkowanie ludzi + ich kształcenie, to to są najistotniejsze powody bezrobocia dzisiaj, IMO – tu w Polsce czasu rzeczywistego, a nie w jakiejś wyimaginowanej krainie, w której może sobie być nawet 50% bezrobocia i panuje zadowolenie niepracujących z takiej sytuacji, żyjących ze zgromadzonych wcześniej środków.

Czy ekonomizm, ślepy na całe uniwersum procesów społecznych (które badają wykpieni przez Ciebie humaniści) nie jest prawdziwym resentymentem?

Nie. Prawdziwym resentymentem jest to uczucie, które w pewnym momencie życia skłoniło Cię do fantazjowania o przebudowie ludzkości i stawianiu tych wszystkich postulatów dotyczących przemiany życia społecznego. Resentymentem jest to uczucie, które stoi za ochotą gmerania przy „poziomie ludzkich pragnień” na skalę masową i ustalania nowych moralnych wytycznych dotyczących relacji międzyludzkich. A zwłaszcza to, co stoi za sprzeciwem wobec takiej a nie innej oceny swojej osoby w oczach innych.

Przecież to jest tak wyraźnie czysto apollińska recepta tworzona ku pokrzepieniu swego serca, że naprawdę trudno ją pomylić z czymkolwiek innym. Konstruowanie ludzi i światów, których nie ma, ale powinny być, abym czuł się dobrze. Ucieczka od ekonomizmu jest właśnie ucieczką w pozór. Babranie się w ekonomizmie jest zmierzeniem się z rzeczywistością i jej realnym potencjałem. Doskonale wiem o czym mówię, bo sam coś takiego przeżywałem, gdy kończyłem liceum i też miałem wielkie pretensje, że oto staję kompletnie nieprzygotowany do życia w świecie, który działa inaczej, niż chciałbym aby działał, nie respektuje i nie zachowuje się wobec mnie tak jak bym sobie tego życzył i coś przecież trzeba w nim  zmienić.

To jest zresztą bardzo częste u humanistów i oni są szczególnie skłonni popadać w takie nastroje, dlatego nie ma ma co do nich wychodzić z pretensjami, ale należy jasno określić z czym mają do czynienia i jakoś sensownie to rozładować. Humanistom trudniej przekładać na konkret swoją rolę w świecie, znaleźć w nim jakieś własne miejsce, które niosłoby im spełnienie i satysfakcję. Również z powodu wygórowanych oczekiwań. Niestety większości z nich to się nie udaje i albo w tym życiu dryfują, albo wreszcie zostają buntownikami pod sztandarami własnego nieprzystosowania, wylewając żale na wszystkich wkoło, kreśląc te apollińskie, rewolucyjne plany zmian całego społeczeństwa, w jakim nie mogą się odnaleźć.

Znam to na pamięć – been there, done that. Poniekąd wciąż do pewnego stopnia jakoś w tym tkwię, bo przecież domagam się bardzo radykalnych zmian i nie akceptuję w pełni dzisiejszej rzeczywistości, ale przynajmniej przestali mi przeszkadzać ludzie – tacy jakimi teraz są. Sprzeciwiam się barierom jakie się przed nimi stawia, natomiast nie mam zamiaru walczyć z ich naturą, moralnością i tym jak chcą się do siebie odnosić, bo to jest ich sprawa, a nie mój tzw. ból dupy. Nie mam żalu do pieniądza czy własności, uznaję że mogą pełnić bardzo pożyteczną rolę wskaźników i miar osobistego, dionizyjskiego apetytu na życie i pomocnych instytucji w uzewnętrznianiu swej wewnętrznej struktury – zwłaszcza gdyby odciąc od nich pasącego się na nich Lewiatana. W przeciwieństwie do całej zgrai humanistów, nie uciekam pod spódnicę wspólnot, społeczeństwa i jakiegoś pieprzonego solidaryzmu, bo nie zamierzam się od tego wszystkiego współuzależniać, bezpieczniacko zakładając, że nigdy nie będę w stanie stać o własnych siłach i doskonale zdając sobie sprawę, że częściowo moje wcześniejsze niedostosowanie to właśnie kwestia słuchania podobnej trucizny. I uleganiu jej. Płynącej z ust humanistów żyjących przede mną, tak zresztą do mnie podobnych. Tyle, że ja się w końcu zbuntowałem, odciąłem od nich i nigdy nie poszedłem ich drogą.

14 uwag do wpisu “Re: Mit rynku – emigracja komentarzowa z bloga smootnego

    1. Dziewic:

      Chciałem Ci napisać, że nie mam zamiaru więcej dyskutować, ze względu na to, że nie argumentujesz tylko próbujesz mi nawrzucać (no: ad personam to też jakiś rodzaj argumentów – ale nie takich oczekuję). Jednak zmieniłem zdanie.

      Nie, nie usiłuję Ci nawrzucać – przynajmniej nie w sensie miotania obelgami i sprawienia abyś się obraził i sobie poszedł albo się źle poczuł, bo na tym kompletnie mi nie zależy. Jeśli było to dla Ciebie nieprzyjemne, to mi wybacz. Natomiast w toku dyskusji, okazałeś się po prostu bardzo wdzięcznym obiektem mojego zainteresowania, właśnie z powodu tych antykapitalistycznych poglądów, postulatów znoszenia pieniądza, własności prywatnej i potrzeby tworzenia nowego człowieka.

      Dlaczego to takie ciekawe? Ano dlatego, że istnieje dość długa tradycja opozycjonizmu wobec kapitalzmu i mnóstwo ludzi – z pokolenia na pokolenie – wymyśla coraz to nowe argumenty przeciw temu systemowi ekonomicznemu, z czego później okazuje się, że one nie trzymają się kupy i stanowią raczej krytykę wyobrażenia kapitalizmu tych ludzi, a tam gdzie nawet jest ona trafna, to nie ma dla niego za bardzo żadnej sensownej alternatywy. Gdy jakaś się jakaś znajdzie, okazuje się obarczona jeszcze poważniejszymi wadami w innych miejscach. No i teraz sęk w tym, że skoro mamy do czynienia z takim zjawiskiem permanentnej, około dwusetletniej demonizacji kapitalizmu, to trzeba to zjawisko jakoś wyjaśnić. Najbardziej narzucające się wyjaśnienie jest takie, że jacyś ludzie po prostu kapitalizmu nie lubią – stąd starają się go wszelkimi środkami spostponować. Nie przebierają w nich, odpalają dowolne argumenty, cokolwiek im tylko przyjdzie na myśl – nieważne czy to prawda, czy nie – grunt, żeby ten wredny kapitalizm jakoś pogrążyć.

      Clou jest więc takie, że jacyś ludzie odczuwają wobec tego systemu urazę i większość, jeśli nie cała ich działalność intelektualna stanowi po prostu zwyczajną racjonalizację hejtu. Bo przecież nie można nienawidzić za friko ani z powodu jakichś swoich osobistych przejść i niezbędne jest, aby znaleźć jakiś dobry, obiektywny powód, który przekona nieprzekonanych (osobiste doświadczenia nie są uniwersalnym, docierającym do każdego argumentem). No i coś trzeba zrobić, aby się dowiedzieć, o co może chodzić. Rzecz w tym, że antykapitalisty nie ma sensu pytać, co on ma przeciw kapitalizmowi, bo wypluje dowolny zbiór zarzutów, a jeśli nawet się je jeden po drugim obali, to wróci z kolejną porcją racjonalizacji, które naprędce sobie wykombinuje. Żeby tak naprawdę zrozumieć antykapitalistę, trzeba sięgnąć do źródeł tego całego hejtu i jego osobistej urazy, bo to właśnie tam znajduje się rozwiązanie zagadki, a nie w samej logicznej strukturze kapitalizmu.

      To więc, co uznałeś za ad personam, to po prostu kawałek czegoś, co ja nazywam antropiczną teorią form, co pomaga się przez różne racjonalizacje przebijać. Coś Cię odpowiednio uwarunkowało – albo sam to w jakiś sposób zrobiłeś – i teraz w efekcie odciskasz w naszej rzeczywistości taki kształt, masz takie poglądy, takie postulaty. Antykapitalistyczne. I mnie interesuje właśnie to, jakie czynniki na to wpłynęły, bo pomogłoby to także zrozumieć popularność kulturową antykapitalizmu i różnych lewicowych idei.

      Zmieniłem zdanie, bo stwierdziłem, że wrzucasz samemu sobie.

      Oczywiście – „wrzucam” i sobie. Bo wobec siebie również podchodzę w ten sam sposób, przykładając dokładnie tę samą miarę. Jak inaczej miałbym nas porównać, oglądając co i jak nas różni i w którym miejscu te drogi się rozeszły, powodując inne doświadczenia, wartościowania i poglądy?

      Co więcej – nie wrzucam tylko Tobie czy sobie – wrzucam w zasadzie każdemu, kto przeszedł podobną do naszych przebieżkę edukacyjną w tym samym, XIX-wiecznym modelu taśmowego, więziennego kształcenia, zupełnie nieprzygotowującego do wyzwań „na wolności”. A zwłaszcza tym, którzy temu modelowi ulegli. Sama podstawówka i ogólniak to było 12 lat (?) wykonywania cudzych poleceń i prostytuowania umysłowego, bez podejmowania inicjatywy – bo to nauczyciel i program decyduje „czego się dziś i jutro i pojutrze nauczymy”, bez większej szansy na ogarnięcie tego o czym piszesz w drugim komentarzu – swoich autentycznych talentów i rozwijania ich w jakąś sensowną stronę. Zamiast tego, codzienne łykanie przygotowanych egalitarnych pakietów wiedzy, które łykać mają wszyscy, co sprawiało wrażenie, że każdego można przerobić do pożądanego, „obywatelskiego” stanu. Szkoda tylko, że nie można było się tam dowiedzieć ani nabyć umiejętności spożytkowania tych wszystich informacji na czyjąkolwiek korzyść. Tego najistotniejszego detalu szkoła już nie uczy. Chociaż w prawdziwym życiu poza jej murami to jest podstawa.

      Sam obowiązek szkolny i tego rodzaju forma edukacji nieźle tłumaczy już niechęć do kapitalizmu i wrogie jego postrzeganie. Trudno lubić kapitalizm, jeśli się nie wie, jak się w nim poruszać, jeśli wszystkie doświadczenia jakie się zdobyło, dotyczą kompletnie innego, sztucznego, instytucjonalnego środowiska, działającego na kompletnie odmiennych zasadach i to właśnie w takim środowisku się wzrasta od małego, gdy jest się najbardziej chłonnym. Trudno nie bać sie systemu, który polega na gromadzeniu i rozwijaniu kapitału, jeśli się nawet tego swojego najbardziej podstawowego kapitału nie zna i nigdy nie nauczyło z niego korzystać, bo było zajętym zakuwaniem zadanego przez kogoś materiału. Materiału, który i tak się albo zapomniało, albo i tak się z niego nie skorzysta i nikomu nie sprzeda, bo brakuje akurat tej praktycznej umiejętności.

      W tym właśnie problem, że ludzie zatrzymują się i zamykają na kilkanaście lat by gromadzić suche informacje, rozwiązując oderwane od życia problemy, a gdy przychodzi czas by zacząć rozwiązywać te życiowe, począwszy od tego, co się chce robić w życiu, jak utrzymywać i kim stać, to ogromna większość tej wiedzy nie zostaje w ogóle wykorzystana, a i tak brakuje jeszcze tej najistotniejszej.

      Newralgiczna jest tu kwestia humanizmu. Widzisz. Od dzieciństwa brałem udział w matematycznych konkursach Kangur (wielokrotnie 1 miejsce w szkole i raz 14 w województwie to całkiem niezłe wyniki, wiedzą o tym zwłaszcza ci, którzy sami brali udział). W gimnazjum zacząłem programować – najpierw Turbo Pascal, potem C++. W LO 3 miejsce w wojewódzkim konkursie matematycznym, 6 na koniec LO u największej kosy w promieniu 100 km i matura z matmy 100% podstawowa oraz 62% rozszerzona (tu trochę dałem ciała). Fizę też zdawałem na maturze – trochę gorzej, ale zdana i podstawowa i rozszerzona. Z chemii wymiatałem dopóki mnie interesowała. Po maturze dostałem się na najlepsze politechniki w kraju na kierunek Informatyka (właściwie powinien się nazywać programowanie). Jednak zaczęło mnie to nudzić – przestało mnie rozwijać: wszystko to bym wchłonął, kwestia czasu. Potrzebowałem lepszej pożywki dla umysłu. Książki wchłaniałem cały czas, ale prawdziwa przygoda z literaturą zaczęła się w LO. Z filozofią pod koniec LO. Co mogło być ciekawego w programowaniu, skoro trafiło się na takie dziedziny jak etyka, epistemologia, a zwłaszcza ontologia?

      Dziewic, no to nawet i lepiej! Jeśli jesteś ogólnie uzdolniony i z przedmiotów ścisłych również wymiatałeś, to górujesz nade mną zdolnościami i pewnie masz sporo takich, których ja nie posiadam. Fajnie, chylę czoła. Tylko co z tego? Czy udało Ci się jakoś tę swoją wiedzę wykorzystać do czegokolwiek innego niż samego zadowolenia z jej zdobycia, ewentualnie podrażnienia swego ego, by sięgać dalej? Zakląć jakąś jej większą część w dzieło, które komukolwiek poza Tobą cokolwiek ułatwiło, sprawiło przyjemność, przydało się na coś? Kto by to kupił i był z niego zadowolony? W samorozwoju i zdobywaniu informacji można iść do oporu, robiąc to w zasadzie przez całe życie. I mimo tych dążeń, pozostać „bezpłodnym” i bezużytecznym dla ludzi żyjących tuż obok. A później mieć do nich pretensje, że nie doceniają Twojej epickiej zajebistości, erudycji, potencjalnej wszechtronności, z jakich nie zdołali odnieść ani krztyny pożytku, więc im one zwisają i powiewają.

      Ponieważ uderzasz w poglądy liberalne/prokapitalistyczne z tej właśnie strony – wyceny dóbr, sprzeciwu wobec postrzegania swojej wartości przez pryzmat użyteczności Twojej pracy dla innych, mniemam, że na tym polega cała ta awersja i uznajesz się za „niedoszacowanego”, niedocenionego albo nie zamierzasz się w ogóle „wdzięczyć” do drugiego człowieka z tym co masz do zaoferowania, aby dokonać z nim wymiany handlowej i stąd postulat unicestwienia środków miar takich jak pieniądz czy własność, przy powoływaniu się na solidaryzm. Na zasadzie: może nikt nie chce kupić tego, co robię, umiem czy wiem, ale będę zajmował się tym nadal, bo realizuję w ten sposób najbardziej odpowiadający mi kierunek rozwoju osobistego, może zresztą komuś to się przyda w odległej przyszłości, a w ogóle to jestem istotą ludzką i muszę coś przecież jeść, więc opracujmy sprawiedliwe, równościowe warunki podziału tego, co wyprodukowaliście beze mnie. Coś w tym stylu?

      Bo taki sprzeciw to ja właśnie przechodziłem pod koniec liceum, kiedy pewien rozdział mojego życia dobiegał końca, a ja kompletnie nie wiedziałem co mam ze sobą zrobić – gdzie iść dalej, czym się zająć. Przemaglowany szkołami miałem dość swego nastoletniego życia i prosiłem o najniższy wymiar kary, a tu jeszcze byłem zmuszony podejmować *ważną życiową decyzję*. Odczuwałem wielką presję, by nie dokonać złego wyboru i nie zmarnować ani krztyny życia, cholernie obawiałem się o swój dalszy los, o usamodzielnienie i zżerała mnie potężna zazdrość a czasem nawet zawiść w stosunku do tych, którzy mieli już jakiś gotowy plan na życie – wiedzieli nie tylko co chcą robić, ale w dodatku jak. Ja natomiast byłem w ciemnej dupie, bo tak to należy określić. I w tamtych dniach właśnie, w tamtym momencie życia byłem generalnie najbliższy lewicowym ideom – ewidentna nierówność i niesprawiedliwość tego stanu rzeczy irytowała, smuciła i bulwersowała mnie niemożebnie. Nie chodziło nawet o samą nierówność pod względem posiadania, to że jedni mają bogatych rodziców a inni biednych. Najbardziej ruszała mnie właśnie ta różnica między ich zdeterminowanym ukierunkowaniem i moim kompletnym niezdecydowaniem, bo to ona, jak sądziłem, w przyszłości przełożyłaby się na istotną różnicę w jakości życia. I wtedy – przez moment – różne równościowe postulaty wydały mi się bardzo atrakcyjne.

      Szybko się jednak wydawać takimi przestały. Wiesz dlaczego? Bo gdy przypatrzyłem się im z bliska, zrozumiałem, iż całość tego solidaryzmu sprowadza się wyłącznie do redystrybucji środków. Od tych wygranych do tych przegranych. Od tych, którzy wiedzą czego chcą, do tych, którzy tak jak ja – nie wiedzą. Od tych, którzy podjęli działalność jaka im odpowiadała, do tych którzy takiej lub żadnej nie podjęli. Czy to jednak rozwiązuje mój problem? Czy z tego, że dostanę rentę dla życiowego kaleki, przestanę takim być i wydźwignę się z całej tej swojej niemocy? Czy wręcz przeciwnie – spowoduje to pogodzenie się z sytuacją i pozostanę na tym dnie?

      Uznałem, że kasa niczego nie załatwia, na pewno nie załatwia niespełnienia. I to nie ona decyduje o jakimś społecznym wykluczeniu, tylko brak jasnej wizji siebie, dobrej znajomości swoich słabych oraz silnych stron i strategii działania w zgodzie ze swoją naturą. Ci, którzy wiedzą czego chcą, po prostu w przeciągu życia natknęli się na doświadczenie, które tak ich określiło, być może mieli lepszy ogląd swoich możliwości, doznali wizji, olśnienia, cholera wie czego, co jednak nadało im kierunek działania, chęć, pęd i teraz twardo idą po swoje. Wiedzą gdzie iść. Może nie zawsze wiedzą jak mają tam dojść, ale będą próbować. Jeśli więc potrzeba mi czegoś od tych ludzi, to nie ich pieniędzy, a podobnego błysku i ogarnięcia samego siebie. Może doświadczenia albo metody jaką kierowali się, aby odkryć, że to właśnie chcą robić. Bo to jest najbardziej fundamentalne i decyduje o wszystkim. Także o różnicy stanu na koncie i zadowolenia z tego, co się robi.

      Zrozumiełem wtedy, że lewicy tak naprawdę nie zależy na pomocy ludziom w zasypywaniu tego rodzaju życiowych zaległości, uzupełnianiu motywacyjnych luk, przeżywaniu jakichś doświadczeń, które pozwoliłyby odkryć ich powołanie albo chociaż nabycie jakichś umiejętności, które pomogłyby ruszyć z miejsca albo się poddźwignąć. Lewica i jej państwo opiekuńcze to nie MONAR, który będzie z alkoholikami dzień w dzień pracował nad ich nawykami i uczył podstawowych czynności potrzebnych do życia, przyrządzania posiłków, wykonywania obowiązków domowych, czegoś co faktycznie może im się przydać i zrobić jakąś różnicę. Tu nie chodzi o żadne konstruktywne pomaganie, tylko zwyczajnie rekrutowanie tych najsłabszych do swojej politycznej wojenki. Upadli to po prostu część elektoratu, o których „prawa” walczą „troskliwi”, ale też jednocześnie stanowią za paliwo do rewolucji – żywy dowód na niesprawiedliwość kapitalizmu, który trzeba obalić, aby taki wyklęty lud ziemi, mógł wreszcie powstać.

      Kiedy się wówczas ogarniałem politycznie, natknąłem się oczywiście na nieśmiertelny postulat „darmowej, publicznej edukacji”, uznanie takowej za jedno z cywilizacyjnych osiągnięć spod znaku równości i braterstwa. Jakby mi ktoś wiadro gówna wylał na głowę. Serio. Oto znalazłem pochwałę instytucji, co żywcem mnie przetrawiła i wypluła w takim stanie, że utraciłem większość swego dawnego ciągu poznawczego, kreatywności, ambicji, chęci do życia, sprawiła iż zapomniałem kim byłem i zagłuszyła jakiekolwiek rozważania na temat rozwoju naturalnego kapitału, który został gdzieś zagubiony, zawalony pakietami na bieżąco nabywanej zewnętrznej wiedzy, której do niczego nie mogłem użyć i jaka nijak nie mogła pomóc w podjęciu ważnej egzystencjalnej decyzji. To upośledzające, barbarzyńskie miejsce, którego tak bardzo nienawidziłem – ono miało być tym cywilizacyjnym osiągnięciem? Więc zdecydowanie należę do innej cywilizacji… To pozwoliło mi się bardzo dokładnie określić, wybrałem swoją stronę – to oznacza wojnę, czerwone skurwysyny!

      Wtedy coś we mnie pękło i szala poszła w drugą stronę. Poszukałem stanowisk politycznych, które odrzucały obowiązek szkolny i nie były lewicowe. Tak trafiłem między innymi na libertarianizm. Gdy później rozmawiałem z innymi libami, okazało się, że większość z nich również zaczynała swoją „karierę” od tego rodzaju buntu. Pierwszy poważny kontakt młodego człowieka z państwem ma miejsce właśnie w ramach obowiązku szkolnego. Jeśli już wtedy ma on powód do przeciwstawiania się władzy i nie zamierza jej ulegać, to kontestacja tej samej, szkodliwej władzy w innych dziedzinach życia zależy już w zasadzie tylko od konsekwencji. Część ludzi uznaje po prostu, że szkoła więcej im odebrała, niż zdała dać i stosunek zysków w porównaniu do kosztów (również psychicznych), wychodzi tak niekorzystnie, iż każdy kto tego rodzaju bestialstwo popiera, jest zwyczajnie wrogiem. Analfabetyzm ma się tak do obowiązku szkolnego jak przeziębienie do dżumy.

      Z perspektywy czasu mogę przyznać, że to jest genialny mechanizm polityczny. Przepuszczasz ludzi przez tę maszynkę, obrabiając ich w kilkunastoletnim procesie, po którym jakaś część z nich nie umie się pozbierać i samodzielnie sobą kierować. Do tej części kierujesz swój program o pomaganiu niesamodzielnym i wmawiasz im, że nie dają sobie rady, bo kapitalizm jest krwiożerczy. Oni to kupują, popierają Cię i stają się antykapitalistami, a większości nie przejdzie przez myśl, że nie byli nawet przygotowywani do tego, by w tym kapitalizmie móc się odnaleźć, wręcz przeciwnie, przesiąknęli zachowaniami i wartościowaniami, które to tylko im utrudniały. By stworzyć sobie elektorat, nie trzeba czytać w szkolnym radiowęźle dzieł Lenina czy Marksa – wystarczy sama forma w jakiej odbywa się nauczanie i czas, trochę czasu.

      I tu dochodzimy do kwestii humanistów, bo oni przez swoje ukierunkowanie na ludzi, zdają się być szczególnie wrażliwi na różne działania socjalizujące. Jeżeli humanista przyzwyczai się i zaakceptuje tę formę instytucjonalnego życia znaną ze szkoły, może być mu trudno odnaleźć się w innej konwencji. Nawet jeśli tej formy nie lubi, w końcu się do niej przyzwyczaja i przestaje odnajdywać poza nią. Trochę jak w „Skazanych na Shawshank” – możesz nie lubić więzienia, ale ostatecznie jeśli zbyt długo w nim posiedzisz, nie odnajdziesz się już na wolności. Lepsze stare, znane, swojskie zło, niż jakieś nowe, którego trzeba się uczyć od zera i można się sparzyć. Część humanistów więc wybiera sobie taką drogę kariery, prowadzącej z dala od krwiożerczego, demonicznego kapitalizmu, zatem przez szereg kolejnych instytucji i w państwie odnajduje swego mecenasa, dającego w zamian za jakieś drobne uprzejmości, cieplarniane warunki zatrudnienia w swych szeregach, wikt i opierunek. Humaniści więc są za to wdzięczni i stają się skłonni bronić jego władzy, bo postulaty w nią godzące i siły dążące do jego ograniczenia, uderzają bezpośrednio w ich interes lajfstajlowy, nazwijmy to.

      Kardaszewski po wyjściu ze swojego Shawshank, czy raczej wyrzuceniu, długo nie pożył – zupełnie jak filmowy Brooks. Uczelnia to była jedyna rzeczywistość, jaką znał a innej nie był w stanie zaakceptować.

      Powoli odkrywałem, że wykształcenie typu mat-fiz nie wystarczy do ogarnięcia porządnej ontologii, trzeba równie mocno ogarniać to, co z pogardą nazywasz humanistyką (dziedzinę ludzkich motywacji, systemy wartości, praktyki, historię, literaturę, sztukę).

      Ależ ja nie mam nic przeciwko humanistyce jako takiej, o ile jest robiona rzetelnie. Spora jej część po prostu nie jest, bo z góry tworzona jest pod jakąś tezę, przyjętą po prostu dla osiągnięcia jakiegoś celu i wywarcia konkretnego wrażenia. Pomijam już w ogóle oczywiste przypadki politologicznych ekspertów komentujących różne trendy czy wyniki wyborcze, sympatyzujących z jakąś opcją polityczną a demonizujących inną. Część humanistów po prostu nie może ograniczyć się do wygłoszenia swoich tez, opisu sytuacji, możliwych przyczyn i prognoz, bo musi, musi po prostu wtrynić swoją receptę na ogólne szczęście, najlepiej w formie jakiejś społecznoinżynieryjnej utopii, karmiąc wszystkich swoimi uprzedzeniami wobec alternatywnych instytucji, których ani nie rozumie, ani nie zada sobie trudu by zrozumieć, ale nie podobają mu się one, więc chce je zniszczyć. Bo innym, podobnym do niego też się podobają i to wystarczający powód.

      Zawsze były dla mnie ważne i wydaje mi się, że w miarę łatwo nawiązuje znajomości, albo lepiej: dobre znajomości. Chociaż spędziłem setki godzin przed grami komputerowymi, to jednak nie należę do tych, którzy najlepsze lata swojego życia spędzili w domu masturbując się przed redtubem. Zawsze bardziej pociągała mnie sfera emocjonalna, niż czysto behawioralne zaspokojenie (niczym szczur w klatce naciskający “przycisk przyjemności” aż do swojej śmierci – jeden z eksperymentów, bodajże Skinnera). A przede wszystkim jakość, a nie ilość. Przede wszystkim jakość mojego życia. Myślę, że mam wielu znajomych, kilku ludzi, których mogę nazwać przyjaciółmi oraz jednego – na dobre i na złe – najlepszego, z którym przyjaźnię się już 15 lat. Mam też za sobą wiele lat związku i – od niedawna – żonę.

      No i dlatego dobrze Cię trafiłem – jesteś humanistą. Pod tym względem się nie różnimy, bo ja mam dokładnie te same potrzeby – po prostu nie rzutuję ich na całą rzeczywistość i nie oczekuję, że ona się im podda. Uznaję to za szkodliwe.

      Ani przyjaźń, ani związek miłosny nie mają nic wspólnego z ekonomią (również w starożytnym znaczeniu), natomiast zdecydowanie dużo wspólnego mają z solidarnością. A, cholera, mam w jednym i w drugim wieloletnią praktykę, solidną empirię, wobec której śmieszne stają się wszelkie eksperymenty myślowe. I nie ważne jakie przeciwstawne hipotezy wygrzebiesz na wikipedii, czy jakie wykłady znajdziesz na youtube – tyle to ma wspólnego z rzeczywistością, co kreacjonistyczna historyjka o Bogu podkładającym kości dinozaurów.

      No właśnie. Ekstrapolujesz standardy swoich bliskich związków na całą resztę stosunków społecznych, uznając, że to je udoskonali i właśnie to jest im potrzebne. Drugi Jaś Skoczowski po prostu. (http://tworczenic.salon24.pl/543736,kanibalizm-czyli-wyzysk) Wpisz sobie „przyjaźń i miłość” i zobacz co mu odpisałem. Niech się wszyscy kochają, na pewno będzie lepiej, chociaż nie ma to krzty sensu. Ech…

      Jest wiedza (czyli w pewnym sensie relacja ze światem), są relacje z innymi. Pozostała jeszcze kwestia relacji z samym sobą. Być może tę kwestię zrozumiałem najpóźniej. Próby nawiązania relacji z samym sobą pojawiały się oczywiście dosyć wcześnie, ale były niezdarne. Chyba dopiero pod koniec liceum, wraz z pierwszymi lekturami Freuda i Nietzschego dostałem do ręki jakieś narzędzia. Narzędzia do czego? Do konstruowania siebie, swojej własnej wolności, do wydobywania się z relacji zależności, mówiąc po nietzscheańsku: do wydobywania się z niewolnictwa.

      A ja mógłbym mieć o wiele lepszą relację z sobą samym już dużo wcześniej, gdybym nie musiał uczyć się tysięcy zbędnych pierdół pochłaniających moją uwagę, tylko zresztą dlatego, aby jacyś (między innymi) humaniści mogli się znaleźć na ciepłych posadkach w budżetówce i uczyć tego, czego MEN chciał, aby uczyli. Moich problemów nie spowodował ekonomizm – spowodował je strach przed ekonomizmem poprzednich pokoleń.

      Wolność i niewola to przede wszystkim pewne formy życia, pewne relacje z samym sobą: czy żyjąc kieruję sobą ku rozwojowi pełni mej istoty (w skład której wchodzą też relacje ze światem i ludźmi wokół), czy też moje życie jest kierowane przez coś innego, zewnętrznego (kapłana? państwo? pieniądz?). Stał się dla mnie ważny styl życia. Jeśli miałbym jakoś “gmerać na poziomie ludzkich pragnień” to przede wszystkim w ten sposób: swoim własnym przykładem, żyjąc tak, by im pokazać, że można być wolnym

      Zawsze będzie rządziło coś zewnętrznego. Niewola wobec ekonomizmu to jednocześnie wolność od struktur władzy państwa. Niewola wobec struktur państwa, to wolność od przynajmniej w jakiejś części – ekonomizmu. Suit yourself. Ja wybrałem tak, Ty inaczej – jeżeli Cię to zadowala, baw się dobrze. Możesz sobie podnosić ekstatyczne wizje wolności od absolutnie wszystkiego, ale ich po prostu nie zrealizujesz.

      Piszesz o resentymencie, apollińskiej chęci naprawy świata i dionizyjskim apetycie na życie. Czemu pomijasz inne wątki z twórczości Nietzschego: pogardę dla pieniądza albo wyjątkowo pozytywne wartościowanie cnoty darzącej? (Mógłbym się też kłócić o rozumienie tych pierwszych koncepcji, ale… po co?)

      Bo wyciągam z niego to, co moim zdaniem najsensowniejsze i posługując się jego językiem staram się dotrzeć do Ciebie, tak abyś w końcu zrozumiał moje stanowisko. To jest zresztą śmieszne – kiedy Nietzsche jedzie różnym religiantom wytykając reaktywność ich postaw, wychodząc właśnie z tym resentymentem, to jest to dla Ciebie fajne, to wszystko jest w porządku. Ale kiedy takie podobieństwa zauważam ze swojej perspektywy u Ciebie – to nagle jest afront, ad personam i wielkie halo, jak w ogóle śmiałem i jak ze mną rozmawiać!

      Tak – antykapitalizm siłą rzeczy jest cholernie reaktywny i resentymentalny.

      Istnieje coś takiego, co można by nazwać syndromem neofity. Ktoś, kto odcina się od starego środowiska i wchodzi w nowe (wedle twoich słów: odszedłeś od humanistów ku libertarianizmowi) staje się całkowicie głuchy – czy może raczej: agresywnie zagłuszający – na argumenty tych, z którymi się rozstał, za to w swoim nowym środowisku staje się “bardziej papieski niż sam papież”, żeby tylko pokazać jaki to on jest true i w ogóle cool. Myślę, że w twoim i wielu innych przypadkach ten agresywny libertarianizm to właśnie efekt takiego prostego mechanizmu psychologicznego: religijna gorliwość wobec nowego bóstwa (Wolnego Rynku, Kapitału, JKM – sam wybierz).

      Trudno powiedzieć o mnie, abym odszedł od humanistów, bo to jest raczej cecha usposobienia niż opcja polityczna i wśród libertarian też się humaniści zdarzają. Molyneux, którego Ci wrzuciłem też jest raczej miękkim człowiekiem, rozwijającym skrzydła przy kwestiach kulturowych i zajmującym się na przykład libertariańską paideą. Typowy humanista, jak na mój gust, tyle że po drugiej stronie barykady.

      [A tak w ogóle, czy ty sam nie „gmerasz na poziomie ludzkich pragnień” like’ując libertariańskie memy promujące świat bez państwa? Państwa też albo się pragnie, albo nie. Nie pierwszy już raz stawiasz mi – albo smootnemu – zarzut, który tak naprawdę trafia w ciebie.]

      Nie, ja chcę po prostu odciąć tych, którzy chcą „gmerać na poziomie ludzkich pragnień” za pomocą państwa. Zwłaszcza, gdy chcą gmerać na poziomie moich pragnień. Można mi zarzucać reaktywność lub resentyment (w stosunku do państwa), ale dla mnie ta reaktywność nie jest ujmą, bo ja nie staram się być koszernym niczeanistą i się o to nie obrażam.

      Mam jeszcze na koniec do Ciebie prośbę. Gdy już skończysz czytać te dwa komentarze, usuń je proszę. To był mój “prywatny list” do Ciebie, żebyś poznał kilka prostych faktów o tym, że za pewnymi ideami nie stoją niekompetentni humaniści, jak to sobie konstruujesz.

      OK, ale potwierdź, czy aby na pewno mam to zrobić. Napisz jeszcze jednego komenta. Bo ja swojej odpowiedzi usuwać ani zmieniać na pewno nie będę – mogę usunąć z niej cytaty z Ciebie, ale reszta zostanie, bo ja jestem dość bezobciachowy i mogę rozmawiać o prywatnych rzeczach, a nawet sobie bebechy wyjąć, jeśli to pomoże dobrze postawić swój punkt widzenia. Tym bardziej, że zabieram się za tekst o szko(d)lnictwie. :)

  1. smootnyclown

    Pozwolę sobie odnieść się tylko do jednego fragmentu Twojego, fat, komentarza. Otóż napisałeś:

    istnieje dość długa tradycja opozycjonizmu wobec kapitalzmu i mnóstwo ludzi – z pokolenia na pokolenie – wymyśla coraz to nowe argumenty przeciw temu systemowi ekonomicznemu, z czego później okazuje się, że one nie trzymają się kupy i stanowią raczej krytykę wyobrażenia kapitalizmu tych ludzi

    I śmiem twierdzić, że jest dokładnie na odwrót. Masa ludzi wyraża swoje nader krytyczne zdanie o tym kapitalizmie i tym liberalizmie, jaki zna. To libertarianie konstruują sobie jakąś swoją, „prawdziwą” wersję kapitalizmu i na tej podstawie wnoszą, że krytyka antykapitalistów jest „chybiona”. Odnosiłem się kiedyś zresztą do takiego argumentu np tu: http://smootnyclown.blogspot.com/2011/05/przerost-formy-nad-trescia.html

    Rozumiem, ze bardzo was boli, że ten wasz kapitalizm nigdy nie istniał, nie istnieje i – z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością – istniał nie będzie. Ale ani ja, ani krytycy kapitalizmu nie czują się w obowiązku krytyki waszych koncepcji dotyczących kapitalizmu. Wystarcza mi (nam) kapitalizm, który znamy.

    /już się nie wtrącam/

    1. Smootny, a ja Ci pisałem coś podobnego, tyle że o -izmach, pamiętasz?

      http://smootnyclown.blogspot.com/2012/07/neoliberalizm-i-jego-intencje.html

      Masa ludzi wyraża swoje nader krytyczne zdanie o tym, co widzi za tym wspomnianym w komciu oknem. I z upływem lat widzi konglomerat różnych realizacji wielu idei, które za tym oknem się ścierają. I jeśli ci ludzie nazywają absolutnie wszystko, co za tym oknem widzą – kapitalizmem, bez względu czy tam jest jakiś korporacjonizm, czy new dealowe welfare state, leseferyzm, albo oldskulowa wojna celna rodem z merkantylizmu, bez względu na to, jak wysokie są stawki opodatkowania czy kwota wolna od podatku, to ja nie widzę sensu z nimi polemizować.

      Bo dla nich „kapitalizm” oznacza po prostu „aktualną sytuację socjo-ekonomiczną, która się nam nie podoba”, bez względu jakie są jej składowe. Jeżeli kapitalizmem, który domyślnie oznacza ustrój oparty na własności prywatnej środków produkcji, można nazwać nawet gospodarkę Związku Radzieckiego (kapitalizm państwowy), to sorry, ale to pojęcie przestało znaczyć cokolwiek i jest mniej więcej taką samą nadużywaną łatką-obelgą jak „faszyzm”.

      Zresztą skoro w pojęciu kapitalizmu mieści się w zasadzie wszystko, to raczej żadne protesty nie będą temu w stanie zagrozić – czymkolwiek to w ogóle jest. Tak obstawiam. ;)

      A mój kapitalizm zaistniał lokalnie, na przykład jakiś miesiąc temu, gdy sobie kupiłem trochę nieopodatkowanego bimberku i cytrynówki, bez żadnych banderolek i innych VATów i sratów. I nawet mnie gospodarz nie otruł jakimś metanolem, jak powinien przecież zrobić dla największego zysku. Więc mój kapitalizm, taki rodem z szarej i czarnej strefy miewa się od czasu do czasu dobrze, chociaż żałuję, że nie mam tylu znajomości, żeby te transakcje mogły proporcjonalnie przeważyć nad tymi ze strefy białej. Smuteczek.

  2. Cezary Rudnicki

    Krócej się nie dało:

    1) Kiedy pisałem, że wrzucasz samemu sobie, to miałem na myśli, że wrzucasz TYLKO samemu sobie i nikomu innemu. Tzn. projektujesz swoje stany psychiczne na innych, tutaj głównie na mnie, w efekcie otrzymujesz obraz, który nie ma totalnie nic wspólnego z rzeczywistością, jednak ty uznajesz ten obraz za rzeczywisty i zaczynasz z nim walczyć. Ale ten, z kim walczysz, to nie jestem ani ja, ani żaden humanista czy lewicowiec, to jesteś tylko i wyłącznie ty. [Wygląda to trochę tak, jakbyś posiadał jeszcze w swoim umyśle jakąś sympatię dla tego co lewicowe i państwowe, a prawdziwym zadaniem całej tej twojej argumentacji jest przekonać samego siebie do libertarianizmu. A to przypomina sytuację psychiczną chrześcijanina: musi on tropić w swej duszy podszepty Złego i ze wszystkich sił zwalczać je. (Na pocieszenie mogę Ci napisać, że równie często ten sam mechanizm widzę po lewej stronie – zwłaszcza wśród wegan i feministek. Jeśli już będziesz chciał wykorzystywać to jako argument, to mogę tylko prosić, abyś to robił uczciwie: tzn. dostrzegaj to i wśród swoich, tak jak i ja dostrzegam wśród „swoich”.)]

    2) Kiedy piszę, że nie wrzucasz mi, to jest tak z jeszcze innego powodu niż projekcje, choć może te powody są ściśle ze sobą połączone: ty nie czytasz ze zrozumieniem. Tropisz jakieś głębokie struktury mojej psychiki, ale nie potrafisz poprawnie odczytać nawet tego, co podałem Ci prosto na tacy. Ba! Żeby wytropić to, co w mojej psychice ukryte, musiałbyś cholernie dobrze mnie znać, bo ukryte są tam już tylko najgłębsze skarby. Kiedy pisałem (zauważyłeś ten fragment?) o tym, że pierwsze narzędzia do nawiązania relacji z samym sobą dali mi Freud i Nietzsche, to miałem na myśli m.in. to, że zacząłem przekopywać się przez własną psychikę, wygrzebywać wszystkie nieuświadamiane motywacje, pragnienia, lęki, fiksacje – nie ważne jak obrzydliwe by były. Jestem szczery z samym sobą. I jestem szczery wobec innych. I byłem szczery z tobą. Moje lewicowe poglądy nie są wynikiem jakiegoś humanizmu, czy młodzieńczego buntu, czy zatrucia propagandą państwowo-socjalistyczną. Są wynikiem cholernie długiej, cholernie ciężkiej i cholernie wytrwałej pracy nad sobą i nad światem (wiedza, relacje z innymi). Jednak ty sam znasz tylko bunt, więc ciężko Ci zrozumieć, że ktoś inny mógł swoje poglądy osiągnąć na innej drodze. U Ciebie samego równościowe uczucia pojawiły się wtedy, gdy miałeś problemy ze znalezieniem pracy, czy z utrzymaniem się i ciężko Ci zrozumieć, że innymi nie muszą powodować takie emocje. (To jest prawdopodobnie powodem twoich projekcji: ograniczone doświadczenie życiowe i ograniczone pole widzenia, perspektywa).

    Oczywiście nie napisałem wszystkiego o sobie, bo zajęłoby to o wiele więcej miejsca.

    3) Piszesz: „Zrozumiełem wtedy, że lewicy tak naprawdę […]” Uważam jednak, że nic nie zrozumiałeś na temat lewicy bo albo nie czytałeś żadnych porządnych lewicowych książek, albo jeśli je czytałeś, to bez zrozumienia. Obraz lewicy, który posiadasz wynika z antylewicowej propagandy – medialno-państwowej zresztą – i ma nie wiele wspólnego z faktami. Jest on takim samym konstruktem, jak twój kapitalizm (patrz: komentarz smootnego).

    Może trochę za ostro to ująłem. Być może gdzieś znajdą się tacy lewacy, jakich opisujesz – tak jak są ludzie, którzy zabijają w imię pacyfizmu, czy homofobowie, którzy gwałcą gejów, żeby im pokazać, że homoseksualizm jest zły. Ja jednak nie chcę z żadnymi z nich mieć nic wspólnego.

    Konstruujesz sobie iluzoryczny obraz lewicy przede wszystkim dlatego, że robisz z niej monolit, kiedy ona jest wewnętrznie zróżnicowana. Np. ja określam się jako anarchista, czyli m.in. anty-państwowiec, ty natomiast cały czas mi wyjeżdżasz z krytyką państwa opiekuńczego (kolejny dowód na to, że nie czytasz ze zrozumieniem i na to, że walczysz nie ze mną, ale ze swoimi projekcjami).

    4) Piszesz, że nie ma żadnych argumentów przeciw kapitalizmowi. Ależ jest, jest jeden, tak prosty a tak poważny: przed kapitalizmem też żyli ludzie i też istniały społeczeństwa (i to nie tylko te zorganizowane w postaci państwa). Piszesz tak, jakby świat społeczny i życie ludzkie bez kapitalizmu nie było możliwe, że niby nikt nie zaproponował alternatywy… Ależ nikt nie musiał jej proponować, bo każdy kto ma blade pojęcie o historii wie, że te alternatywy istniały. Istniały o wiele dłużej niż obecnie istnieje kapitalizm. I lewica wychodzi od tego właśnie FAKTU: ludzie żyli przed kapitalizmem. I na tej podstawie lewica konstytuuje swoją ideę przewodnią: jest zatem wysoce prawdopodobne, że po kapitalizmie też będą żyli ludzie. I to określa zadanie lewicy: odnaleźć formę społeczeństwa pokapitalistycznego (czyli lewica nie chce wracać do tego, co było przed kapitalizmem).

    5) Tak, nadal chcę, żebyś usunął tamte moje dwa komentarze. Jeśli chciałbym się uzewnętrzniać w internecie to bym sobie założył konto na FB. A nie zamierzam. Nie mam problemu z wykładaniem swoich bebechów na stół – jeśli przyszłoby nam spotkać się na żywo mogę Ci powiedzieć wszystko, co dotyczy mej osoby, łącznie z tym kiedy płaczę, albo jakiej gęstości jest mój stolec. Ale na żywo, nie w internecie. Co najwyżej, jeśli chcesz, możesz sobie jeszcze raz przeczytać – przed usunięciem – te komentarze, by spróbować zwalczyć swoje projekcje i inne dręczące Cię widma ;)

    1. Dziewic:

      2) Kiedy piszę, że nie wrzucasz mi, to jest tak z jeszcze innego powodu niż projekcje, choć może te powody są ściśle ze sobą połączone: ty nie czytasz ze zrozumieniem. Tropisz jakieś głębokie struktury mojej psychiki, ale nie potrafisz poprawnie odczytać nawet tego, co podałem Ci prosto na tacy. Ba! Żeby wytropić to, co w mojej psychice ukryte, musiałbyś cholernie dobrze mnie znać, bo ukryte są tam już tylko najgłębsze skarby. Kiedy pisałem (zauważyłeś ten fragment?) o tym, że pierwsze narzędzia do nawiązania relacji z samym sobą dali mi Freud i Nietzsche, to miałem na myśli m.in. to, że zacząłem przekopywać się przez własną psychikę, wygrzebywać wszystkie nieuświadamiane motywacje, pragnienia, lęki, fiksacje – nie ważne jak obrzydliwe by były. Jestem szczery z samym sobą. I jestem szczery wobec innych. I byłem szczery z tobą. Moje lewicowe poglądy nie są wynikiem jakiegoś humanizmu, czy młodzieńczego buntu, czy zatrucia propagandą państwowo-socjalistyczną. Są wynikiem cholernie długiej, cholernie ciężkiej i cholernie wytrwałej pracy nad sobą i nad światem (wiedza, relacje z innymi). Jednak ty sam znasz tylko bunt, więc ciężko Ci zrozumieć, że ktoś inny mógł swoje poglądy osiągnąć na innej drodze. U Ciebie samego równościowe uczucia pojawiły się wtedy, gdy miałeś problemy ze znalezieniem pracy, czy z utrzymaniem się i ciężko Ci zrozumieć, że innymi nie muszą powodować takie emocje. (To jest prawdopodobnie powodem twoich projekcji: ograniczone doświadczenie życiowe i ograniczone pole widzenia, perspektywa).

      Teraz z kolei Ty robisz dokładnie to, co zarzucasz mnie. Sorry, ale fakt, że w moim życiu miał miejsce bunt, który Ci zresztą opisałem, nie świadczy w żaden sposób o tym, że nic poza tym buntem w tym życiu miejsca nie miało. Albo, że się miotałem od jednego buntu do kolejnego, tak wyrabiając światopogląd. Nic z tych rzeczy. Są po prostu momenty, w których przegląda się na oczy i wyrabia sobie zdanie, którego nigdy się na jakiś temat nie miało. Ale ja nie jestem człowiekiem, który szybko i łatwo wyrabia sobie światopogląd na podstawie jednego zdarzenia czy zebrania jednej informacji. Skoro uraczyłeś mnie opowieściami o swoim odkryciu filozofii i jakichś początków poważniejszych introspekcji, to i ja stanę do tego konkursu mierzenia światopoglądowego ptaszka.

      Otóż kontynuując opowieść, po skończeniu ogólniaka nie wiedziałem co ze sobą robić. Mimo tych najdłuższych wakacji żadne olśnienie nie przyszło, a trzeba było wreszcie zdecydować o dalszych krokach – iść do pracy, kształcić się dalej? Ponieważ nic nie przychodziło mi do głowy, postanowiłem zaszaleć i wybrać najbardziej ekstrawagancko. Łatwo uczyłem się języków, lubiłem grzebać w przeszłości, jakoś wtedy było gorąco na Bliskim Wschodzie, bin Ladena szukali. Z przekory więc wybrałem arabistykę, a właściwie kulturoznawstwo Bliskiego, Środkowego i Dalekiego Wschodu – chciałem się sprawdzić jak pójdzie mi z nauką jakiegoś języka, nie będącego indoeuropejskim, a tu miałem semicki arabski, chociaż indoeuropejskie języki również się trafiły, bo był też perski czy turecki. No i faktycznie szło mi nieźle, więc może swoją ambicję zaspokoiłem, ale tylko do momentu, w którym zrozumiałem, że chociaż faktycznie mam najwyraźniej do tego predyspozycje, mogę to robić, ale nie chcę tego robić. Może wzbogacam się o możliwość porozumienia z kilkudziesięcioma milionami ludzi, może zaczynam rozumieć ich sposób myślenia, tradycje, religię, ale w sumie po co właściwie to robię? O czym miałbym z nimi rozmawiać? Zyskuję kolejne narzędzie do porozumiewania się, ale nie wiem, cóż takiego miałbym za jego pośrednictwem zakomunikować. Mam zostać jakimś ekumenicznym pośrednikiem między kulturami? Nie bawi mnie to. Mam tłumaczyć umowy na sprzedaż rakiet dla Hamasu? Też raczej odpada ta opcja. Fakt, można by się było poszlajać po różnych ciepłych miejscach, nawiązać parę znajomości, trochę pozwiedzać coś, czego niewielu Europejczyków może zobaczyć, ale czy faktycznie by mnie to wzbogaciło w sposób, jaki przyniósłby mi satysfakcję?

      Byłem zbyt awanturniczy dla konserwatystów, ale również zbyt konserwatywny dla bohemy, nigdzie nie pasowałem – mogłem tylko dryfować, by zobaczyć co będzie dalej i liczyć na to, że prędzej czy później na coś odpowiedniego trafię. Znajdę dla siebie miejsce. Zwątpiłem i zakwestionowałem swój wybór – wiedziałem, że dokonałem go niedbale, na podstawie paru najbardziej banalnych kryteriów, bez żadnego sensownego wglądu w swoje potrzeby, do jakich zresztą nie miałem jeszcze specjalnego dostępu. Nie wiedziałem czego chcę i wydawało mi się, że nie chcę niczego. Tak czy owak – bez pomysłu, gdzie miałbym się przenieść, ani czym zająć, pozostałem przy tych studiach. Przyniosło to dość nieoczekiwany skutek, gdyż na kolejnym roku pojawił się przedmiot „filozofia Wschodu” i składał się generalnie z dwu części – pierwsza dotyczyła głównie filozofii arabskiej i perskiej – druga była natomiast kursem klasycznego systemu jogi Patańdźaliego.

      Po latach śmiałem się, że generalnie historia lubi się powtarzać, bo jako ciemny Europejczyk poznałem ten grecki wynalazek dopiero dzięki i poprzez kontakty z Arabami. I to właśnie stanowiło o przełomie. Co Ty zawdzięczasz Nietzschemu czy Freudowi, ja uzyskałem od różnych sufich – ibn Arabiego, Szahaba ad-Dina as-Suhrawardiego, Al-Ghazaliego czy właśnie Patańdźaliego. Korzystając zarówno z neoplatońskiego mistycyzmu sufich jak i jogi – dzięki ich charakterowi – który łączył ze sobą nie tylko ożywczą wtedy konceptualnie metafizykę, za pośrednictwem jakiej po raz pierwszy na świat patrzyłem zupełnie inaczej niż do tej pory, autentycznie nim zaciekawiony, ale przede wszystkim przez wymiar praktyczny, ćwiczebny, wymagający stałego zdyscyplinowania w oglądzie myśli i uczuć, zdołałem się w końcu jakoś ogarnąć, przestać gonić za różnymi rozpraszającymi rzeczami, zająć samym sobą i uporządkować. Zawsze miałem jakieś skłonności do introspekcji, ale dopiero te mistyczne stanowiska pokazały mi, że można w niej zejść znacznie głębiej, niż kiedykolwiek tego próbowałem.

      Dotarło do mnie też wreszcie poczucie, że to jest ten najwłaściwszy kierunek do obrania. Zdecydowałem, że po skończeniu roku, zamierzam się zajmować wcale nie taką czy inną kulturą, historią, językami – a właśnie najbardziej fundamentalnymi rozważanimi na temat świata czy myśli. Do europejskiej filozofii przywędrowałem przez Schopenhauera, Nietzschego i Wittgensteina. A później fenomenologów.

      Więc nie, pracy nad sobą mi nie brakowało, natomiast śledzenie i rozważanie wpływu różnych treści świadomościowych sprawiło, że wypadłem z różnych dawnych automatyzmów, nie przyjmowałem już niczego bez oglądu danej treści, co wyostrzyło również moją uwagę. Wyprowadziłem zresztą wtedy kilka swoich uniwersalnych pewników, z których jeden głosił, że człowiek ma w danej chwili najlepszy światopogląd, na jaki go stać. (Gdyby był świadomy, że istnieje jakiś lepszy, bardziej do niego przemawiający, który wartościowałby wyżej, natychmiastowo by go wybrał, porzucając poprzedni.) Przyjmując tę regułę za podstawę, przestałem oczekiwać od ludzi rzeczy, jakie ich przerastały. I dzięki temu skończyły się też różne moje humanistyczne odpały z ulepszaniem świata i pretensje do oponentów, którzy nie chcieli moich projektów zaakceptować, ani tym bardziej się im poddać. Skończyłem pouczać ludzi. Przestałem też angażować się w takie spory, których celem była konwersja kogoś na swoją drogę, więc zakończyły się ewentualne rozczarowania, gdy tego zrobić się nie udało. Do dziś zresztą, gdy się wikłam w dyskusję, to raczej już tylko po to, aby wyrazić swój punkt widzenia, z obowiązku ekspresji sprzeciwu, jeżeli uważam, że ktoś głosi coś szkodliwego albo by trochę pofechtować dla sportu argumentami. Natomiast rezultat tego, również pozostaje dla mnie obojętny. Przekonam kogoś, to przekonam – nie przekonam, to nie przekonam. Uznaję zatem, że człowiek wyżej dupy nie podskoczy i nie należy go zmuszać, aby to uczynił, tylko dlatego, że wyznajemy jakąś ideę, która takiego podporządkowania od niego oczekuje – najwyraźniej nie jest gotowy na jej przyjęcie i tyle. Sami swojego światopoglądu nie przyjęliśmy ad hoc, więc oczekiwanie, że ktoś to zrobi po wypowiedzeniu kilku słów jest kuriozalne; światopoglądy powstają w wyniku dość długiego doświadczania różnych sensorycznych wrażeń, potrzeb i podejmowanych działań je rozładowujących, które rzutują na ostateczną interpretację tego wszystkiego.

      W każdym razie, zachowując przez dłuższy czas te rygory, zacząłem odnosić się do swych doświadczeń i uporałem z kilkoma dawnymi uciążliwościami – zrozumiałem, że nawet częściej niż mi się wydawało, staram się zadowolić innych swoim kosztem, chcę spełniać ich oczekiwania, co mnie ogranicza i oddala od bycia tą najwłaściwszą odmianą siebie – powinienem wybrać zupełnie niepopularną i niezalecaną przez mych bliskich drogę, zatem w tym okresie przechodziłem swoisty etap oczyszczenia.

      Natomiast nie, nigdy nie zamierzałem zatapiać się w żadnej Jedni, zostawać przyjacielem Allaha, ani osiągać kajwalii, chociaż muszę przyznać, że metoda powiązania kolejnych głębokości procesu introspekcyjnego z emanacyjnymi stopniami, wyznaczanymi kolejnymi hipostazami takiego czy innego modelu kosmologicznego, dawała ciekawy efekt. Poniekąd wszystkie mistycyzmy, bez względu na ich miejsce pochodzenia czy przynależności religijnej twórców, są bardzo zbliżone pod względem hierarchii porządku odrzucania następnych rodzajów wrażeń i faktycznie mogą skutkować doznaniami szczytowymi, a przede wszystkim poprawiają koncentrację, obniżają poziom lęku, zwiększając tym samym kreatywność, co już jest benefitem samym w sobie. No i rozwijają intuicję, zatem pomagają odnajdować powiązania między rzeczami, co ja cenię w nich najbardziej.

      Zrozumiałem jednak, że droga unicestwiania potrzeb, wraz z wszelkimi innymi treściami świadomościowymi, jest drogą elitarną. Nie każdy może nią pójść i tym bardziej nie można na nią nikogo wciągnąć, ani kazać mu wejść [bo samemu się wtedy z niej schodzi, *chcąc* czegoś od niego, a w dodatku i tak tego nie osiągnie, gdyż jeżeli ten ktoś chciałby się na tej ścieżce znaleźć, to by się znalazł na niej dobrowolnie po dowiedzeniu się o jej istnieniu i nie trzeba byłoby go zaciągać na nią siłą]. Co jest zatem drugim najsensowniejszym rozwiązaniem? Ano zaspokajanie potrzeb. Sprawne zaspokajanie potrzeb. Bo alternatywą niezaspokojenia potrzeb, jakich się nie unicestwiło, jest tworzenie obsesji na ich punkcie, bastardyzacja, szkodliwe kompensacje, wywoływanie resentymentu wobec przeszkody albo ogólnej agresywności wobec otoczenia i deptania wszystkich, co stoją na drodze do spóźnionego jej zaspokojenia. Jeżeli stajesz na przeciw czyjejś próbie zaspokojenia dowolnej potrzeby, pogarszasz tylko sytuację i z czasem zbierzesz burzę.

      Zdałem sobie więc sprawę, że moje humanistyczne fanaberie, były próbą dostosowania innych do swoich standardów. Ja nie odczuwałem jakichś potrzeb, jakie odczuwali inni ludzie. Tymi ich potrzebami więc gardziłem i chciałem, aby je porzucili i już nie przejawiali, uważając je na przykład za złe czy zbyt trywialne. No i rozpoczynałem misję – inicjowałem nawracanie. Tymczasem była to próba wygaszania i unicestwienia potrzeb od zewnątrz – podczas, gdy to możliwe jest do przeprowadzenia jedynie od środka i o tym może zadecydować jedynie podmiot, któremu się one jawią – to nie moja decyzja. Dotarło więc do mnie, że źle robiłem, bo skoro ludzie ci odczuwali te potrzeby, to było skutkiem całego ciągu ich życia i stanowiło logiczny etap takiego rozwoju, któremu ja nie miałem prawa zaprzeczać. Negując sens występowania tych potrzeb, negowałem również sens całego ciągu wydarzeń, ocen i opinii, jaki do ich wystąpienia doprowadził. Jeśli nie rozumiałem tych potrzeb, to tylko dlatego, że nie widziałem tego, co doprowadziło do ich powstania. A ponieważ każdy ma w danej chwili, najlepszy światopogląd, na jaki go w niej stać, więc to co robiłem było bezsensowne i szkodliwe, bo stawałem na drodze ekspresji istniejącego napięcia, co mogło zakończyć się tym większą większą dewiacją w jego rozładowaniu. Zszedłem więc z drogi ludziom i ich potrzebom, odtąd zastanawiając się, jak najszybciej i najskuteczniej je rozładowywać, aby nie stanowiły większego niż to konieczne zagrożenia.

      Szybko więc i dosyć zaskakująco dla innych, zajmując się filozofią raczej starającą się porzucić materialny świat, o dziwo zacząłem zadawać pytania w gruncie rzeczy ekonomiczne. Zrozumiałem bowiem, że za cały ruch i zgiełk cywilizacyjny odpowiada cykl postaciozmian w jaźniach wszystkich ludzi. Wcześniej, jak większość humanistów, ekonomiczny świat środków produkcji, kapitału i pieniądza uznawałem za prymitywny, nieciekawy, nazbyt trywialny i codzienny; w gruncie rzeczy nigdy nie wgłębiałem się w jego cele ani mechanizmy działania. Teraz z kolei stały się one niesamowicie nurtującą kwestią.

      Wynikało bowiem, że istnieje sobie ten subtelny, niematerialny świat potrzeb, pragnień, fantazji, marzeń – postaciozmian jawiących się ludziom w ich jaźniach, natomiast piętro niżej, w świecie materialnym znajduje się podążający za nimi cień, w postaci wszelakich prób ich realizacji oraz zaspokojenia. Zmiany na górze determinują cały ruch, produkcję i przepływ kapitału na dole. Wszystko bowiem, co jest wytworem ludzkiej ręki, dosłownie każdy artefakt, stanowi świadectwo istnienia tego niematerialnego świata potrzeb. Bo każdy z tych przedmiotów istnieje tylko z tego względu, że został wytworzony, by jakiejś z tych potrzeb zaradzić i ją zaspokoić. Gdyby nie było potrzeb, nie byłoby również produkcji i samych przedmiotów. Im więcej potrzeb, tym więcej przedmiotów i jednocześnie możliwości ich zaspokojenia. Im bardziej różnorodne przedmioty, tym najwyraźniej bardziej różnorodne potrzeby. Im szerszy zakres logiczny przedmiotów, tym szerszy zakres logiczny postaciozmian, od jakich pochodzą. Po prostu: „jako w niebie, tak i na ziemi.”

      Ale w jaki sposób zachodzi przełożenie między tymi sferami? Jak ludzie zyskują wgląd w to, co się jawi innym? – pytałem. Skąd wiedzą ile i jakich dóbr należy wyprodukować? Jakie w ogóle są warunki możliwości dokonywania takiej oceny? Na jakiej zasadzie ona się odbywa? Na część z tych pytań sam zdołałem sobie odpowiedziałem – zrozumiałem, że polega to na wzajemnym odgadywaniu potrzeb i dochodzeniu do właściwej odpowiedzi metodą „ciepło-zimno” za pośrednictwem informacyjnego systemu cen. Wszystko w świecie – ludzie, potrzeby, produkcja i przepływ towarów, zaczęło się ze sobą łączyć i stanowić samopoznającą się całość. Później zainteresowałem się już stricte ekonomią, aby nie zdawać się wyłącznie na swoje siły, ale skonfrontować się z tym, co mają na temat tych wszystkich zjawisk do powiedzenia ludzie poświęcający tym zjawiskom większą część życia i swej uwagi.

      Można więc powiedzieć, że mistyczna myśl sprzed kilkuset, czy w przypadku Patandżalego – kilku tysięcy lat – to introspekcyjne narzędzie, pozwoliło mi przyjrzeć się samemu sobie z dokładnością i ostrością, jakiej nigdy wcześniej nie osiągnąłem. Ale dzięki niemu udało mi się nie tylko zrozumieć i trochę uporządkować samego siebie, ale jeszcze w dodatku przyjrzeć się innym i odkryć najbardziej podstawowy mechanizm, który stoi za wszelką produkcją.

      I tak doszedłem do wniosku, że tylko i wyłącznie rynek pozbawiony kompletnie wszystkich ograniczeń, nie poddany żadnym regulacjom jest najbardziej „zen”. Bo to on urzeczywistnia prawdziwy, faktyczny stan wiedzy wszystkich podmiotów biorących udział w całej tej wymianie dóbr i produkcji, faktyczną strukturę ich potrzeb – taką jaka ona jest (a nie jaka powinna być zdaniem kogoś) i stara się wyjść im na przeciw, dążąc sposobami, jakie akurat tym podmiotom przychodzą do głowy. Każda próba zewnętrznego ingerowania w kształt tej produkcji i wymiany – to, co i jakiej ilości powinno być produkowane, każda próba uregulowania sposobu, jakim to jest produkowane, jest siłą rzeczy również ingerencją fałszującą świadomość tych podmiotów. Wprowadzeniem ich w błąd, sztucznym utrudnieniem i skomplikowaniem zadania, jakie przed nimi stoi. Obcą próbą wywarcia wpływu na ich treści świadomościowe, skutkującą ich okaleczeniem i realizacją potrzeb wbrew naturalnym interesom. Stawianiem blokad, które wywołują dodatkową frustrację, ostatecznie zakończoną znacznie bardziej destruktywnym ujściem w innym miejscu.

      Od czasu do czasu lubię z perwersyjną ciekawością oglądać, jak głupcy usiłujący regulować rynek – w swoim rozumieniu pragnąc go ucywilizować lub dopasować do swojej wrażliwości, także moralnej – nie licząc się właśnie z potęgą żywiołu ludzkich pragnień i prób ich zaspokojenia, naiwnie wprowadzają swe postulaty, ten żywioł krępując, po czym zbierają od niego tęgie backlashe. Oni albo ci, którym rzekomo te postulaty miały pomóc. Slaptickowa komedia ekonomiczna. Chcieli skłonić ludzi, aby ci żyli w trzeźwości, zabraniając handlu narkotykami – stworzyli zorganizowaną przestępczość, broniącą siłą ich produkcji. Zaczęli walczyć z gangami, zwiększając koszta produkcji tych środków, powstały tańsze dopalacze o nieznanym działaniu, jeszcze bardziej dla ludzi szkodliwe. Bo sama potrzeba odurzania się, od samego wprowadzenia zakazu nie wygasła. Gdzieś tam chcieli zatroszczyć się o godność kobiet, walcząc z prostytucją, ścigając ich klientów – bezpieczeństwo osób trudniących się nierządem się obniżyło, bo klienci, obawiający się zostać schwytanymi, zabierali prostytutki w bardziej odległe i ustronne miejsca. Każdy taki zakaz, ograniczenie, obostrzenie – kogoś coś kosztuje i rodzi dodatkowe cierpienia.

      Nie zmienisz natury człowieka, czegoś mu zakazując, stawiając ścianę. Jedynie on sam, od środka może powściągać swe treści świadomościowe, eliminując jakieś potrzeby. Próba robienia tego od zewnątrz, zawsze będzie kończyć się dokładnie tak samo. Ale humaniści, wręcz na siłę chcący dopasować innych do swoich potrzeb, w ogóle się z tą oczywistością nie liczą. Więc robią to, co robią i szkodzą tym samym wszystkim wokół.

      „Obalmy kapitalizm, to zmienią się ludzkie priorytety i potrzeby!” – wołają z nadzieją „materialistyczni jogini”. Gówno, a nie się zmienią. Co najwyżej przestaną być realizowane i zaczną sobie gdzieś tam w ukryciu nabrzmiewać, w końcu dając groteskowy efekt. Z najsilniejszym fetyszyzmem towarowym, to ja się nie spotkałem teraz, w jakimś straszliwym neoliberalnym hipermarkecie, gdzie snują się od czasu do czasu bezcelowo ludzie, a w PRLu, którego końcówkę zresztą bardzo dobrze zapamiętałem. Już byle śmieć w rodzaju opakowania czy reklamówki markowego, zachodniego produktu stanowił nie lada sensację i podnosił prestiż jego posiadacza. Ludzie kolekcjonowali już nie tyle same produkty, ale nawet pudełka po zachodnich papierosach, puszki po piwach – a gdy dostałeś coś z Peweksu, na przykład matchboksa, to już w ogóle byłeś panem na dzielni wśród dzieciarni. Dobrze pamiętam jakie się święto rodzinne robiło, gdy przychodziła paczka z Austrii, z kawą Jacobsa czy misiami Haribo. Z jednej strony propaganda marksistowska, importowana z zachodu krytyka ustroju kapitalistycznego, właśnie w rodzaju pism szkoły frankfurckiej i mądre, humanistyczne głowy mające potwierdzić jak bardzo uprzedmiotowieni są ludzie na zachodzie, jak ich kultura i mass-media urabiają i jak to dobrze, że my takich problemów nie mamy, a z drugiej żebranina o rzeczy, jakie można było zobaczyć w amerykańskich filmach i mydełko fa postrzegane jako symbol luksusu. Zazdrość o puszkę coca-coli. Przecież to było tak żenujące, że aż śmieszne. :)

      A jakim szpanem było, gdy podłączyli ci w końcu telefon – wszyscy się gromadzili i przychodzili go zobaczyć jak jakiś Monolit z „2001: Odysei kosmicznej”. Albo samochód! Przecież pamiętam jak bardzo ludzie fetyszyzowali samochody. Jak długo musieli harować, aby jakiś kupić czy czekać, by zrealizować talon. A gdy już to zrobili, na chwilę otwierały się przed nimi bramy motoryzacyjnego raju, ale też później mieli mnóstwo powodów do zmartwień. Byle awarię swojej bryki traktowali z powagą godną sprawy takiej jak choroba członka rodziny. Samochody w zasadzie stawały się członkami rodziny. Pamiętam szok kulturowy, jaki wywoływały opowieści o Amerykanach zapuszczających swe lub nawet wypożyczane bryki – tu wszyscy chuchali i dmuchali na swe cudeńka, tam one były wołami roboczymi do zajechania, którymi nikt się nie przejmował i nie zastanawiał. Więc jaki fetyszyzm towarowy – gdzie? Jak słyszę wylewane żale o konsumpcjonizmie i nadprodukcji, to generalnie się z nich śmieję. Bo właśnie dzięki nim, jako osoba znajdująca się w zasadzie na samym końcu łańcucha pokarmowego, mogę w ogóle czymkolwiek jeździć. Chociaż nie mam wcale stałych zarobków i czasem robię różne rzeczy, takie jak strzyżenie trawników, wznoszenie toastów czy zawożenie czegoś tu czy tam, a czasem nie zajmuję się zupełnie niczym zarobkowo, bo mam akurat ochotę cały czas przeznaczyć na lekturę jakichś od dawna nieżyjących ludzi, którzy sobie myśleli o myśleniu i poprowadzić wobec nich polemiczne rozważania, jestem mimo wszystko w stanie sobie zapewnić to, na co niejeden ciężko harujący człowiek w PRLu nie miał żadnych szans. Wykładam tysiaka na jakiegoś używanego szrota, którym zresztą później się w ogóle nie przejmuję i mam wcale niezawodny środek transportu, dużo zresztą bardziej komfortowy od tego, czym mógł jeździć kiedyś jakiś ważny pan inżynier sprzed dwudziestu pięciu. Nawet mnie, totalnie opieprzającego się i nie zainteresowanego gromadzeniem kasy, przez to, że dóbr ekonomicznych jest produkowanych dużo, więc nie mają wielkiej wartości i są tanie, stać na taki zakup. Gdybym nie pomyślał o PRLu i tym panującym wtedy motoryzacyjnym fisiu, moje myśli w ogóle by nie podążyły w tę stronę i nie skupiłbym ich na oglądzie posiadania swojej srebrno-skorodowanej strzały. Bo i po uja? Jak mi ją ktoś porysuje albo wgniecie, będę miał na to wyjebane – nie musiałem poświęcać dla jej zdobycia ogromu swoich sił, więc i utrata nie będzie wiązała się z jakąś żałobą. I to jest właśnie normalne. Natomiast myśli posiadaczy przedmiotów materialnych w PRLu znacznie częściej ciążyły właśnie ku nim. Tylko dlatego, że jacyś psychole stanęli przeciw realnym ludzkim potrzebom i możliwościom uganiania się za ich realizacją i kijem chcieli je zawracać w stronę zgodną ze swoim ideologicznym pierdololo. Bo jakieś potrzeby i ich realizacje im się nie podobały.

      Wspomina się, że ludzie żyli ze sobą bliżej, że się częściej odwiedzali, spędzali ze sobą więcej czasu i w ogóle było jakoś tak bardziej społecznie. Ale czy każdy z nich faktycznie tego chciał, czy korzystał z opcji towarzyskiej, bo jakichkolwiek innych po prostu mu brakowało? I gdyby takie się pojawiły, kumple poszliby na bok – bo o paniach i ich marzeniach o ucieczce z obcokrajowcem, to już nic nie powiem. O hierarchii wartości i potrzeb można stawiać wiarygodne tezy dopiero wtedy, gdy istnieje szansa zaspokojenia każdej z nich i można między nimi wybierać.

      Nie da się przez zewnętrzną eliminację danych dóbr, wyeliminować potrzeb z nimi związanych. To tak nie działa. Gdyby działało, niemożliwa byłaby jakakolwiek wynalazczość. To samo dotyczy to zresztą krępowania rynku jakimiś „cywilizującymi” standardami, które naprawdę tylko go decywilizują i mobilizują do poszukiwań okrężnych dróg omijających bariery, wydłużających czas zrealizowania potrzeb i nadłożenia większego wysiłku, zatem w ostateczności nadania większego znaczenia produktom tego wysiłku.

      Dlatego, kiedy też przeczytałem ten ustęp:

      Potrzeba przemiany na innym poziomie, być może jest to poziom ludzkich pragnień, albo może poziom „moralny” (ale na pewno nie mający nic wspólnego z moralizatorstwem). Chodzi mi przede wszystkim o przemianę stosunku do innych ludzi (solidarność zamiast interesowności), przemianę stosunku do rzeczy (ich odfetyszyzowanie – jeśli czegoś nie używam, to czemu nie może sobie z tego skorzystać ktoś inny?

      naszła mnie ochota, by ci po krulewsku pojechać z plaskacza. Chcesz zmieniać ludziom potrzeby? To ja zmienię je Tobie, między innymi na tę, aby zachciało Ci się przyłożyć do twarzy coś zimnego i kojącego. Chcesz ingerować w cudze doznania – przygotuj się na sprawiedliwą, symetryczną odpowiedź z zewnątrz. Ja, przy okazji, zrealizowałbym swoją potrzebę bycia czempionem autonomii ludzkich stanów psychofizycznych i stanął w jej obronie przed szubrawcą, zamierzającym ją naruszyć i skalać.

      Taki jest właśnie problem sporej części humanistów. Chcą, aby inni zmieniali i przerabiali dla nich swój wewnętrzny świat, odrzucili jakieś potrzeby albo inaczej je zaspokajali, tymczasem sami w przypadku swoich potrzeb, nie są w stanie zrobić tego samego. Wręcz przeciwnie – są wobec nich bezkrytyczni, stawiają się w arystokratycznej pozie ponad nimi, uznając własne potrzeby za bardziej uprawnione od innych, a nawet dla wszystkich ozdrowieńcze, domagając się posłuchu i posłuszeństwa. Protekcjonalność, paternalizm i buta. Wyskakujesz mi tu z przyjaźnią i miłością, a one też po prostu stanowią przedmioty Twoich chceń, dokładnie takie same, jak wszystkie pozostałe treści świadomościowe jakie się ludziom przytrafiają. Ty chcesz miłości i przyjaźni, a kto inny chce Ferrari albo żeby mu tajemnicza nieznajoma obciągnęła pod stołem – niczym to się od siebie nie różni. Chcenie to chcenie. I jeszcze stawiasz się ponad jakiegoś internetowego koniowalca, tymczasem sam również trzepiesz gruchę – tyle, że co innego, inny przedmiot, inna wartość stanowi Twoją podnietkę. Ale ciągniesz do niej jak każdy inny skinnerowski szczur. Twój przycisk przyjemności stymuluje właśnie pod kątem relacji osobowych i sfery emocjonalnej – tak swojej jak i innych ludzi. Nie mówię, że mój też nie, ale ja się staram zaspokajać swoją potrzebę, bez zbytniej ekspansji wbrew woli innych i hamowania ich naturalnych skłonności. Bez robienia z nich kogoś, kim nigdy nie będą, bez unieszczęśliwiania ich, bez rzutowania na nich struktury potrzeb, jaka ich nie charakteryzuje.

      Domagasz się od świata, aby zechciał Ci pójść na rękę, aby wszędzie gdziekolwiek byś się nie pojawił, był przyjazny i przepełniony miłością, więc chcesz przerobić ludzi do stanu, który uznajesz za pożądany i zaspokoiliby te Twoje potrzeby. Domagasz się od nich solidarności. Chcesz, chcesz, chcesz i chcesz… I co robisz, aby wygasić tę potrzebę? Nic. Jeszcze ją w sobie podsycasz, a gdy świat się nie chce dostosować (bo czemu miałby chcieć?), to przeżywasz frustrację i masz do niego żal, że jest jaki jest. I do ludzi, że są tacy, a nie inni. I szukasz sobie kozła ofiarnego dla tego stanu rzeczy, którym okazuje się być pieniądz i własność. Chociaż one też powstały, tylko po to, by zaspokajać potrzeby… To, że zostały przejętę przez siły polityczne i zaprzęgnięte do służenia im interesom, to już kwestia osobna.

      A jaka jest niby Twoja geneza? Czym Ty się różnisz w niej od pieniądza, krzesła czy czegokolwiek innego, co zostało wytworzone? Przecież Ty też powstałeś tylko w wyniku realizacji czyjejś potrzeby. Albo Twoi rodzice chcieli rozładować napięcie seksualne i jesteś efektem ubocznym realizacji tej potrzeby, albo chcieli dziecka i swoje chcenie zrealizowali, a Ty jesteś jego produktem, który tę potrzebę zaspokoił. Też stworzył Cię przepływ kapitału, goniący za treściami świadomościowymi ludzkich jaźni – w tym wypadku rodziców. I jeśli nie jesteś dzieckiem pochodzącym z gwałtu (lub nie przyjmiemy za Korwę, że „zawsze się troszeczkę gwałci”), to jak najbardziej można o Tobie powiedzieć, że stworzył Cię wolnorynkowy kapitalizm, bo środki (re)produkcji należały do osób prywatnych, które dobrowolnie nimi zadysponowały, włożyły w to również trochę pracy (i może któraś strona wyzyskała drugą, bo dupczyła na dole, a nie górze i się mniej przy tym zmęczyła) w postaci ruchu lędźwi i tylko dzięki temu mogłeś w ogóle zaistnieć. Bo ktoś tego chciał. Też powstałeś z przepływu kapitału – wręcz dosłownie przepływu. Jeśli więc stawiasz kapitał, produkcję, gonitwę za różnymi podnietami przeciw człowiekowi, to znak, iż zapominasz o swojej naturze, która jest wspólna z naturą reszty świata. Zapominasz o tym, że sam powstałeś jako część tego wszystkiego, z dokładnie tego samego względu jak cała reszta przedmiotów. A uważasz się za coś lepszego, wyszczególniłeś sobie jakieś „odpowiednie” i „nieodpowiednie” potrzeby i fetyszyzujesz się tym podziałem, podczas gdy bytu to nie obchodzi.

      Stąd się bierze później wyalienowanie z rynku i niechęć do kapitalizmu – bo te zajmują się tymi realnymi potrzebami ludzi, a nie wyobrażonymi, ułagodzonymi niby-potrzebami wyimaginowanych ludzi z Lepszego-Świata-Jakim-Ten-Powinien-Być-I-Ja-Go-Takim-Stworzę. I tutaj można spotkać z obrzydliwymi ludźmi, z obrzydliwymi potrzebami, ale z kolei to otwiera szansę, aby dzięki temu móc błyszczeć na ich tle. Jeśli humanista chce faktycznie coś zmienić na lepsze, powinien wejść w cały ten strumień i samemu stanowić dla niego kolejny dopływ. Coś w nim zaproponować, być ciekawą alternatywą, która może kogoś skusić, a nie stać na suchym lądzie i dyrygować innymi, betonując koryto rzeki, aby biegła tak, jak mu się wydaje, że powinna. Rzeka popłynie jak sama zechce. Tak samo jak strumień kapitału podążający za generowanymi przez jaźnie widziadłami. Chcesz ingerować w widziadła? Ingeruj w swoje.

      O to samo zresztą chodziło w naszym sporze o sztukę. Moje kryteria jej oceny nie wiążą się z tym, że ona realizuje jakieś cele, jakie ja bym uznawał za szczególnie godne realizacji – chodzi po prostu o stopień rozładowania subiektywnych potrzeb, tak artysty jak i publiki, która obcuje z nimi przez jego dzieło. Artysta chce, żeby dzieło oddziałało na sposób x – dzieło oddziałuje na sposób x w stosunku do widza, więc jest trafione i dobre. Artysta chce, aby dzieło oddziałało na sposób y – dzieło nie oddziałuje na sposób y, więc jest chybione i złe. I dla mnie nieważne co się mieści pod iksem i igrekiem – można tam sobie podstawić wszystko, co tylko chcą osiągać artyści. Natomiast Ty znowu chcesz określać, co powinni chcieć osiągać artyści, aby ich sztukę można było nazwać dobrą. Znowu chcesz, chcesz i chcesz – kimś kierować, aby robił to, co Tobie się podoba. A ja pozostaję neutralny wobec treści ich chceń – mogę ocenić tylko czy skutecznie je urzeczywistniają. I mogę znaleźć takich artystów, którzy skutecznie urzeczywistniają zamierzenia, które lubię na sobie odczuwać, bo to z kolei zaspokaja jakieś moje potrzeby. I cieszy mnie, gdy takich znajduję.

      Więcej nie chce mi się na ten temat pisać, w każdym razie od buntu przeciw osiągnięciu cywilizacyjnemu lewicy w postaci szkolnictwa do libertarianizmu jeszcze trochę tułaczki mnie czekało, ale w skrócie można powiedzieć, że to był pierwszy krok. Gdy już zostałem „wolnorynkowym panteistą”, zabrałem się za poszukiwania na gruncie ekonomii, które odpowiedziałyby na moje kolejne pytania. Próbowałem wielu stanowisk, ale najbliżsi temu, jak ja postrzegałem ludzkie potrzeby i procesy jakie stały za ich rozpoznawaniem, okazali się właśnie marginaliści z austriackiej szkoły ekonomii. Różnych lewicowców również zdarzało mi się czytać, ale oni właśnie zawsze rzutowali jakieś swoje chcenia, mniemania, wyznaczali ludzkości cele, zamiast mówić po prostu jak z tego jak człowiek działa, wynika działanie całej gospodarki i co o tym decyduje. Nie byli więc interesujący teoretycznie, tym bardziej dyskwalifikowało ich naruszanie tej właśnie autonomię struktury czyichś potrzeb, próbowali zastąpić ją swoją. Libertarian znalazłem dopiero później, gdy zastanawiałem się, czy takie stanowisko polityczne jakie prezentowałem w ogóle istniało i czy jest ktoś, kto ma podobny pogląd na te sprawy. No i znaleźli się tacy, to poszedłem między nich.

      3) Piszesz: “Zrozumiełem wtedy, że lewicy tak naprawdę […]” Uważam jednak, że nic nie zrozumiałeś na temat lewicy bo albo nie czytałeś żadnych porządnych lewicowych książek, albo jeśli je czytałeś, to bez zrozumienia. Obraz lewicy, który posiadasz wynika z antylewicowej propagandy – medialno-państwowej zresztą – i ma nie wiele wspólnego z faktami. Jest on takim samym konstruktem, jak twój kapitalizm (patrz: komentarz smootnego).

      Taa. Mistycy sprzed kilkuset lat też najwyraźniej bardzo brzydko pisali o Marksie, ruchu robotniczym i tak bardzo mnie urobili propagandowo. Nie. Obraz lewicy to ja sobie sam zdołałem wyrobić, właśnie rozkminiając kwestię potrzeb i możliwości ich zaspokajania lub rezygnacji, nim jeszcze zacząłem czytać czyjąkolwiek propagandę. Co sobie zresztą chwalę, bo doszedłem do prokapitalistycznych poglądów w zupełnie inny sposób niż zrobiło to większość zwolenników kapitalizmu.

      4) Piszesz, że nie ma żadnych argumentów przeciw kapitalizmowi. Ależ jest, jest jeden, tak prosty a tak poważny: przed kapitalizmem też żyli ludzie i też istniały społeczeństwa (i to nie tylko te zorganizowane w postaci państwa). Piszesz tak, jakby świat społeczny i życie ludzkie bez kapitalizmu nie było możliwe, że niby nikt nie zaproponował alternatywy… Ależ nikt nie musiał jej proponować, bo każdy kto ma blade pojęcie o historii wie, że te alternatywy istniały. Istniały o wiele dłużej niż obecnie istnieje kapitalizm. I lewica wychodzi od tego właśnie FAKTU: ludzie żyli przed kapitalizmem. I na tej podstawie lewica konstytuuje swoją ideę przewodnią: jest zatem wysoce prawdopodobne, że po kapitalizmie też będą żyli ludzie. I to określa zadanie lewicy: odnaleźć formę społeczeństwa pokapitalistycznego (czyli lewica nie chce wracać do tego, co było przed kapitalizmem).

      No i jak żyli ludzie przed tym kapitalizmem? Tu rzecz nie rozbija się o fakty, a o oceny faktów. Ciągle słyszę biadolenie o wyzysku, jakby to była jakaś unikalna cecha występująca wyłącznie w kapitalizmie albo była jakoś szczególnie w nim rozwinięta. Bo w feudalizmie, zwłaszcza takim z późnego średniowiecza, oczywiście wyzysku nie było. W starożytności, w gospodarkach opartych w znacznej mierze na niewolnictwie, też wyzysku nie było. Dopiero kapitalizm wynalazł wyzysk, wcześniej oczywiście cały czas trwała bibka wynaleziona przez Lorda Sommersby, a przynajmniej tak słyszałem.

      Albo przymus ekonomiczny. Jaki straszny jest w tym kapitalizmie przymus ekonomiczny wykorzystywany przez tych wyzyskiwaczy! Wcześniej oczywiście ludzkość nie miała z niczym takim do czynienia. Tylko to też nie za bardzo prawda, bo gdy należałeś do społeczności myśliwych i nie polowaliście, to czekał was głód. Gdy zwierzęta przenosiły się gdzie indziej, trzeba było podążać za nimi. Gdy należałeś do społeczności zbieraczy i nie ruszyłeś dupy w poszukiwaniu tego, co wyrosło – głodowaliście. Tym bardziej jeśli ubiegli was inni zbieracze. Gdy byłeś rolnikiem i nie uprawiałeś roli – głodowałeś. A nawet jeśli pracowałeś, to mogła się zdarzyć susza, szarańcza czy inny pożar i też mogłeś skończyć z niczym, mimo całej, mało wydajnej i katorżniczej czasem pracy.

      I co robili wtedy humanistycznie usposobieni ludzie? Formułowali jakieś ówczesne teorie krytyczne? Krytykowali instytucję rodziny, kapitał, technologię nie spełniającą ich oczekiwań i otaczającą ich okrutną rzeczywistość? Nie. Zajmowali się tym, co potrafili robić najlepiej i co faktycznie się wszystkim przydawało. Tworzyli kulturowy background, ułatwiający pozostałym znoszenie takiego życia. Może nawet odnalezienia w nim jakiejś radości i sensu. Za jego pomocą oswajali strach i przygotowywali innych do zmierzenia się z podniesionym czołem z niebezpieczeństwami, jakie na nich niechybnie czekały. Mogli łagodzić spięcia wewnątrz społeczności, tworząc jakieś prawo rozładowujące konflikty, aby nie straciła integralności i miała większą szansę na przetrwanie. Przygotowywali młodszych do zastąpienia starszych i pełnienia roli, jaka na nich czekała. Wymyślali więc różne rytuały inicjacyjne, pozwalające uwierzyć tamtym, że teraz już z pewnością dadzą sobie radę, tym bardziej, że ojciec, dziad i pradziad też to przechodzili i radę sobie dał, a nawet zasłużył się jakoś wspólnocie, więc teraz świat czeka na jeszcze bardziej doniosłe czyny. To była właśnie najwspanialsza, humanistyczna robota, za jakiej pomocą skutecznie oliwiło się społeczne tryby, niwelowało nieco tarcia, poprawiało morale i wynajdowało takie podejście do życia, które w jakimś stopniu mogło zminimalizować ryzyko wystąpienia depresji, na którą nie było w takim świecie miejsca.

      Dzisiaj znacząca część humanistów robi coś dokładnie przeciwnego – przybierają szatki krytyków i działają destrukcyjnie. Mnie przypominają nawiedzonych proroków apokaliptycznych, głoszących nieuchronne, niemożliwe do uniknięcia zniszczenia, za jakie odpowiadają bezlitosne determinizmy, którym nie sposób nie ulec i nikomu nie uda się przed nimi zbiec. Wynajdują sobie kolejne strachy i potwory, jakich pokonać nie sposób. Antagonizują ze sobą następne grupy, kreując coraz to nowsze mniejszości, wzdłuż coraz to bardziej wątpliwych linii, jakie kreślą sobie w społeczeństwach. Tworzą potencjał do konfliktu i nawołują do kolejnych bezsensownych rewolucji. Nie wprowadzają nikogo w dorosłość, wręcz przeciwnie, przyczyniają się od frommowskiej ucieczki od wolności, sami zresztą spierdalają od niej w pierwszym szeregu.

      Humaniści zamiast robić to co zwykle, czyli pomóc za pośrednictwem kultury odnaleźć się ludziom w rzeczywistości, takiej jaka jest i jakoś sobie w niej radzić, sami wolą po ekstensywnym zdiagnozowaniu jej problemów eskapistycznie przenieść się do swoich utopijnych fantazji. Przyszło mi żyć w cywilizacji jakichś panikarzy nauczających szerokie rzesze tchórzy!

      Antykapitalizm traktuję w większości właśnie jako wysublimowany i racjonalizujący przejaw tak naprawdę uniwersalnego lęku przed wkroczeniem w dorosłość, wyjścia z domu do całego tego ekonomizmu, obawę przed samodzielnym podejmowaniem decyzji i zdobywaniem środków. Ponieważ dla człowieka, którego nijak się nie przygotowuje do tej roli, perspektywa takiego uczestnictwa wydaje się straszna, straszny jest więc ten kapitalizm za drzwiami, który odrywa go od świata i zajęć, w jakim przecież spędził całe życie, oczekując czegoś zupełnie nowego, nieznanego i obcego. Wiąże się to zresztą z infantylizacją społeczeństwa, coraz późniejszym dojrzewaniem, zakładaniem swojej rodziny, odsuwaniem momentu wyprowadzenia się od rodziców, itp. Ja na szczęście byłem ostatecznie w stanie przyznać przed sobą samym, że właśnie tego się bałem, chociaż jak napisałem, miałem w pewnym momencie ochotę, by w ramach tego lęku, zwalić winę na resztę świata i uznać, że to z nim jest coś nie tak, a nie ze mną.

      „1) Kiedy pisałem, że wrzucasz samemu sobie, to miałem na myśli, że wrzucasz TYLKO samemu sobie i nikomu innemu. Tzn. projektujesz swoje stany psychiczne na innych, tutaj głównie na mnie, w efekcie otrzymujesz obraz, który nie ma totalnie nic wspólnego z rzeczywistością, jednak ty uznajesz ten obraz za rzeczywisty i zaczynasz z nim walczyć. Ale ten, z kim walczysz, to nie jestem ani ja, ani żaden humanista czy lewicowiec, to jesteś tylko i wyłącznie ty. [Wygląda to trochę tak, jakbyś posiadał jeszcze w swoim umyśle jakąś sympatię dla tego co lewicowe i państwowe, a prawdziwym zadaniem całej tej twojej argumentacji jest przekonać samego siebie do libertarianizmu. A to przypomina sytuację psychiczną chrześcijanina: musi on tropić w swej duszy podszepty Złego i ze wszystkich sił zwalczać je. (Na pocieszenie mogę Ci napisać, że równie często ten sam mechanizm widzę po lewej stronie – zwłaszcza wśród wegan i feministek. Jeśli już będziesz chciał wykorzystywać to jako argument, to mogę tylko prosić, abyś to robił uczciwie: tzn. dostrzegaj to i wśród swoich, tak jak i ja dostrzegam wśród „swoich”.)]”

      Moja „sympatia do tego co lewicowe”, to jak sądzę tak naprawdę pozostałość wychowania jakie zaaplikowali mi rodzice, którego nie wyrugowałem i pewnie nigdy do końca z siebie nie wyruguję. Wklejałem kiedyś linka do tego, co Lakoff mówił o genezie podziału na lewicę i prawicę – według niego odpowiada za to model wychowania. Jeśli Twoi rodzice wykorzystują model behawiorystyczny/surowego ojca – osiągniesz najprawdopodobniej prawicowy światopogląd. Jeśli wykorzystają model opiekuńczy – osiągniesz lewicowy. Ja byłem wychowywany właśnie w tym drugim, ale to mało powiedziane. To już nie był model opiekuńczy, a raczej nadopiekuńczy. Z kloszem, który mimo całego emocjonalnego ciepła wydawał mi się wręcz toksyczny i szkodliwy, zatem starałem się go odrzucić i spod niego wymknąć. Od pewnego czasu, nawet będąc dzieciakiem miałem złe przeczucia, co do tego jak mnie wychowują i obawiałem się, że przez to nie będę w stanie później prowadzić wystarczająco niezależnego stylu życia, na jakim mi zależało. Starałem się więc to wszystko jakoś odwrócić i samemu stać się dla siebie surowym ojcem, uznając, że tego mi właśnie brakuje, a na rodzinę nie mam co liczyć, bo to pułapka.

      Udało mi się oszukać wychowawcze przeznaczenie – bo pozostając z nim w zgodzie powinienem zostać rurkowcem. Ale jakieś pozostałości tamtego pewnie i tak pozostały, stąd może takie Twoje odczucia. Z drugiej strony, gdybym był wychowywany w tamtym modelu, mógłbym zostać zwykłą konserwą, a nie libem. Chociaż według jakichś tam badań, to nie ma większego znaczenia i tak korzystniejsze, niż bycie lewicowcem cierpiącym na stały ból dupy wynikły z zadręczania się wynajdywanymi niedoskonałościami świata, w jakim się żyje. Więc mogę uznać, że wybrałem odpowiednio i tak też się czuję, nawet i bez tej wiedzy statystycznej.

  3. Cezary Rudnicki

    „Chcesz, chcesz, chcesz i chcesz… I co robisz, aby wygasić tę potrzebę? Nic. Jeszcze ją w sobie podsycasz, a gdy świat się nie chce dostosować (bo czemu miałby chcieć?), to przeżywasz frustrację i masz do niego żal, że jest jaki jest.”

    Chciałbym Cię poinformować, że nie przeżywam żadnej frustracji – nie to, że nigdy w życiu mi się nie zdarzyło, pewnie zdarzyło (choć ogólnie staram się wyzbywać negatywnych stanów emocjonalnych), ale z pewnością nie z powodu tego, że świat nie chce się dostosować do moich potrzeb. Nie jestem jednak pewien, czy można to samo powiedzieć o tobie. Afektywne naładowanie twojego komentarza (powyższego i poprzednich) mówi samo za siebie. A to, że wyładowując swoją frustrację robisz się coraz bardziej agresywny i wulgarny (czyżby twoim „erystycznym” – zakpij, zakrzycz, zagłusz – mistrzem był jeden z nowych europosłów?) nie zachęca do dalszej wymiany zdań. Toteż uprzejmie informuję, że to ostatni mój komentarz w tym wątku.

    Moje uwagi dotyczą różnych, często niepowiązanych wątków, toteż dla wygody ponownie posłużę się punktami.

    1) Argumentujesz z państwowych zakazów (narkotyki, prostytucja). Czego nie zrozumiałeś, kiedy pisałem, że jestem antypaństwowcem?

    2) >>„Obalmy kapitalizm, to zmienią się ludzkie priorytety i potrzeby!” – wołają z nadzieją „materialistyczni jogini”. Gówno, a nie się zmienią.<< – całkowicie się zgadzam. Gdybyś poczytał trochę klasyków anarchizmu (który – jak to wielokrotnie podkreślałem – jest mi bliski), to byś wiedział, że zauważyli to samo (zmiana systemu nie zmienia potrzeb) już ponad 100 lat temu. Tylko wyciągnęli nieco inne wnioski niż twoi "ekonomistyczni jogini".

    3) "Bo w feudalizmie, zwłaszcza takim z późnego średniowiecza, oczywiście wyzysku nie było." Rozumiem, że dla Ciebie nie istnieje różnica między "przed" i "po" (ww przypadku mojej wypowiedzi, do której się odnosisz jest to: przed kapitalizmem i po kapitalizmie). Jeśli jednak różnica między "przed" i "po" jest dla Ciebie zrozumiała, to – ponownie niestety – nie zrozumiałeś tego, co pisałem.

    4) Z wątku o moich rodzicach i narodzinach: "Też powstałeś z przepływu kapitału – wręcz dosłownie przepływu." Twoje porównanie przepływu spermy do przepływu kapitału byłoby prawdziwą uciechą dla psychoanalityka. Nie to jednak zwróciło moją uwagę, lecz twój redukcjonizm – podobny właśnie do psychoanalitycznego. Redukujesz całe uniwersum fenomenów do zjawisk opisywalnych za pomocą języka quasi-ekonomicznego. Za wszystkim dla Ciebie kryje się ostatecznie potrzeba (oczywiście typu ekonomicznego), gospodarka, towar i kapitał (pieniądz). Tak jak psychoanalityk za wszystkim znajdzie kompleks Edypa. Być może jest to erystycznie skuteczne, jednak z pewnością jest całkowicie błędne metodologicznie.

    5) Kolejna sprawa, to kwestia "humanistów". Kiedy pierwszy raz się do tego odniosłem, myślałem, że korzystasz z takiego potocznego podziału na humanistów oraz ścisłowców. I dlatego przywołałem fragmenty mojej biografii, by pokazać Ci, że mylisz się co do "lewicy": lewica to nie tylko humaniści, ja jestem zdecydowanie umysłem ścisłym, a przy tym jednak "lewicowcem". Po twoim powyższym komentarzu widzę jednak, że nie to (humanista-ścisły) miałeś na myśli. Stąd nasze nieporozumienie.
    Choć, przyznam szczerze, nadal nie bardzo wiem, kim jest dla Ciebie "humanista". Na początku swojego komentarza piszesz o nim w taki sposób, że wydaje się, że mówiąc "humanista" masz na myśli kogoś manipulującego potrzebami innych. Natomiast pod koniec komentarza piszesz o "humaniście" jako o a) niegdyś twórcy kultury symbolicznej, mającej dodać odwagi członkom społeczności, b) a dziś krytyku i destruktorze tej przestrzeni symbolicznej. Wychodziłoby zatem, że humanista to dla Ciebie ktoś, kto nie jest przeciwieństwem ścisłowca, a zatem może być ścisłowcem, do tego twórca lub krytyk kultury symbolicznej oraz manipulator pragnieniami. Wedle tego dla Ciebie humanistą jest fizyk, który tworzy mechanistyczny światopogląd i manipuluje innymi tak, żeby pragnęli rozwoju techniki. Myślę, że takie pojęcie nie zawiera sprzeczności, aczkolwiek podpięcie go pod słowo "humanista" jest wysoce nieintuicyjne (a moim prywatnym zdaniem: nietrafne i – celowo? – wprowadzające w błąd).

    6) Czy pod takie pojęcie humanisty nie podpada również kapitalista, który tworzy ekonomistyczny obraz świata, a następnie manipuluje ludźmi tak, aby zaczęli wierzyć, że całkowicie wolny rynek jest jedynym skutecznym sposobem realizowania ich pragnień? Moim zdaniem – podpada. W ten sposób przechodzimy do kolejnej kwestii, czyli tego kto manipuluje, a kto nie.

    Twoim zdaniem rynek pozbawiony ograniczeń pozwala zrealizować się faktycznym potrzebom jednostek. Do tego dodajesz okrzyk: precz z manipulowaniem potrzebami! Powyższy przykład twórcy i propagatora libertariańskiego światopoglądu każe zapytać jak definiujesz pojęcie manipulacji, czyli kiedy coś jest dla Ciebie manipulacją, a kiedy nie? (Odnoszę wrażenie, że manipulacją nie jest kiedy coś twierdzisz ty i ci, z którymi się zgadzasz, natomiast jest nią wszystko, co twierdzą ci, z którymi się nie zgadzasz.)

    Kolejne pytania z tym związane: co z reklamą? Ewidentnie jest ona manipulowaniem ludzkimi potrzebami i ewidentnie jest niezbędna rynkowi (by ludzie nie chomikowali pieniędzy, tylko wciąż je na coś wydawali – tzn. by kapitał przepływał).

    Ponadto pisząc, że pozbawiony ograniczeń rynek pozwala zrealizować się faktycznym (w pewnym miejscu używasz określenia "naturalnym") potrzebom jednostek, zatrzymujesz się ze swoją analizą w pół drogi. W niebezpiecznym – dla Ciebie – punkcie: nie pytasz skąd wzięły się aktualne potrzeby jednostek. Skoro mówisz o ich naturalności, to z pewnością robisz jakieś grube, metafizyczne (co jest niemal równoznaczne ze słowem "życzeniowe") założenie, że istnieją potrzeby "czyste, naturalne jednostce" oraz "wmanipulowane w nią przez strasznych, złych humanistów". Odpowiedzią bliższą faktom byłoby jednak: aktualne potrzeby jednostek pochodzą z reklam (prezes The Coca-Cola Company ładujący miliardy w reklamę raczej nie jest ani idiotą, ani "lewakiem", ani zwolennikiem państwa opiekuńczego), z państwa (które zaszczepia je choćby przez oświatę, muzea, pomniki i telewizję publiczną), a także z wychowania (jeśli "precz z manipulacją" to i "precz z rodzicami/opiekunami" – nauczyli mnie mówić po polsku, a nie po angielsku, toż to dopiero manipulacja, gdybym miał od początku brytyjski akcent mógłbym dostać się na salony!) oraz sztuki. Co niezwykle ciekawe sam zwracasz uwagę na te dwie ostatnie rzeczy: rodzinę i sztukę. O ile nie ma sprzeczności w twojej definicji tego, kogo dla zmyłki nazywasz "humanistą", o tyle tutaj sprzeczność jest wyraźna: wyklinasz manipulację, ale nie tylko sam ją dopuszczasz (rodzina, sztuka), nie tylko ją sam uprawiasz (np. przedstawiając zalety libetrarianizmu i krytykując opcje przeciwstawne), ale, co więcej, jest ona ci niezbędna jako pro-kapitaliście (w postaci reklamy). Myślę jednak, że nie jest to sprzeczność, której nie jesteś świadom, przeciwnie: jest to jak najbardziej świadomy chwyt erystyczny.

    Gdybyś zechciał wspomnieć o jakichś naturalnych, biologicznych potrzebach, to przypominam Ci, że w świecie ludzkim nie ma czegoś takiego. Odżywianie, rozmnażanie, oddychanie, zachowanie istnienia? – historia i codzienność dostarcza tysięcy przykładów zanegowania tych potrzeb w imię innych. Chyba, że libertarianie chcą sprowadzić naszą egzystencję do przed-ludzkiej formy, tzn. zredukować nasze potrzeby do czysto wegetatywnych (w końcu jednym z ulubionych wyobrażeń rynkowców jest walka o byt). Ja jednak mówię o świecie potrzeb wyrastających poza nażreć się i pokopulować (choć pewnie dla Ciebie taki świat, "wyższych" potrzeb, to już humanistyczna manipulacja).

    7) Na koniec to, co piszesz o fetyszyzmie towarowym. Czy już Ci mówiłem, że mówisz zawsze o swoich projekcjach, które nie mają żadnego przełożenia na lewicowe teorie? Bo widzisz, pojęcie fetyszyzm, takie jakiego użyłeś (twoje przykłady reklamówek, zbierania puszek i szpanowania towarami z Peweksu) jest potoczny, popsychoanalitycznym pojęciem. Wedle niego fetyszyzm to totalna fiksacja na przedmiocie, polegająca na chorobliwym przywiązywaniu do niego wartości, szanowaniu go i dbaniu o niego. Jeśli przywołujesz marksowski termin fetyszyzmu towarowego (Marks zmarł w 1883 roku) i wkładasz w niego pojęcie stworzone przez Freuda (który pierwsze kroki ku psychoanalizie zaczął stawiać w 1893 roku) to jedno jest pewne: nie wiesz o czym – z takim "znawstwem" – mówisz.

    Możesz powiedzieć – i będzie to prawda – że Marks nie zaczerpnął swojego pojęcia od Freuda, ale z antropologii: fetysze są przecież czymś właściwym afrykańskim kulturom. To prawda. Jednak i tu pojęcie fetyszyzmu, jakie przywołujesz, nie ma nic wspólnego z faktami. Fetysze – w kulturach plemiennych, które ich używały – powstawały za sprawą rytuału, który miał niejako napełnić przedmioty boską energią. To mogło się jednak nie powieść: jeśli fetysz był nieskuteczny po prostu się go niszczyło i wyrzucało. Warto zauważyć, że ta praktyka niezwykle oburzała chrześcijańskich podróżników, którzy wierzyli w trwałą obecność boskości w relikwiach. Czyli twoi "peweksowi reklamówkowcy" i "pucownicy automobili" nie byli fetyszystami, ale raczej – o ironio – dobrymi chrześcijanami (tyle, że dokonali projekcji swojej religijnej struktury psychicznej na świat profanum). Natomiast bliżej do fetyszyzmu właśnie "zachodnim, niechlujnym zajeżdżaczom bryk", którymi się tak zachwycasz (i jakim przedstawiasz siebie samego).

    Wciąż jednak ma to niewiele wspólnego z fetyszyzmem towarowym, który jest pojęciem – przypominam – skonstruowanym przez Marksa. Gdybyś zajrzał kiedyś do "Kapitału" (tom 1, rozdział 1, punkt 4), to dowiedziałbyś się, że fetyszyzm towarowy oznacza uznawanie społecznie wytworzonych produktów, za samodzielne, naturalne i pozaludzkie towary. Mówiąc inaczej: przedmioty użytkowe, którymi się otaczamy, zawierają "w sobie" stosunki społeczne (nawet jeśli są wytworem tylko jednej jednostki), jednakże my nie postrzegamy ich jako takich, lecz uznajemy je za samodzielne, naturalne i leżące na zewnątrz stosunków społecznych towary. Fetyszyzacja to przekształcanie rzeczy w towary, a wartości użytkowej w wartość wymienną. Fetyszyzm towarowy nie ma zatem nic wspólnego ani z kolekcjonowaniem puszek, ani z dbaniem lub niedbaniem o samochód, tylko z rynkową wartością produktu. Fetyszyzm towarowy to sytuacja, w której o wartości młotka nie decyduje to, że wbija gwoździe (wartość użytkowa), tylko że ma zajebisty design, markowe logo i kosztuje tyle, co trzy zwykłe młotki (wartość wymienna).

    To tyle z mojej strony. Wiem, że nie zmienię poglądów, w takim tytanie trwania przy swoim zdaniu, jak ty. Mam jednak nadzieję, że chociaż przestaniesz mylić fetyszyzm towarowy z fetyszem reklamówek, samochodów i stóp. A gdybyś chciał też poczytać jakieś lewicowe teksty, żeby się dowiedzieć co naprawdę twierdzili socjaliści, komuniści czy anarchiści, to z chęcią Ci coś polecę.

    1. Dziewic:

      „1) Argumentujesz z państwowych zakazów (narkotyki, prostytucja). Czego nie zrozumiałeś, kiedy pisałem, że jestem antypaństwowcem?”

      Po pierwsze, nie wszystko o czym piszę, musi od razu dotyczyć bezpośrednio Ciebie i Twoich poglądów. Kiedy wspominałem interwencje państw w te sfery, chodzi mi o zilustrowanie działania mechanizmu odsuwania możliwości realizacji potrzeb takich-jakie-są już w skali masowej i związanymi z tego tytułu negatywnymi konsekwencjami, które się później zaczynają nawarstwiać.

      Po drugie, jeśli jesteś za zniesieniem własności prywatnej [środków produkcji], to nie ma już znaczenia, czy się uważasz za anty-państwowca czy nie. Podobnie jak nie miało znaczenia, czy zwolennicy centralnie planowanej gospodarki uważali się za państwowców. Po prostu, jeśli uda Ci się zrealizować ten postulat [za pośrednictwem państwa czy bez], niemożliwa stanie się kalkulacja ekonomiczna, a w wyniku tej niemożliwości pojawią się niedobory towarów i potrzeby wielu ludzi przestaną być zaspokajane. Ich realizacji znowu zostanie postawiona bariera i skończy się to analogicznie źle, jak w przypadku interwencji państwa w tamtych przypadkach – a nawet gorzej, bo liczba ludzi dotkniętych brakami będzie większa niż liczba jedynie korzystających z usług prostytutek czy klientów dealerów narkotykowych i osób z nimi związanych – na przykład ich bliskich.

      Po trzecie, jeśli chcesz zrealizować ten swój postulat tworzenia nowego człowieka, to ostatecznie spotkasz się z jakimś sprzeciwem ludzi nie-nowych, którzy nie będą chcieli się podporządkować Twojej woli. Możesz oczywiście, i do tego w sumie zachęcam, podejmować takie próby jedynie wśród chętnych do spróbowania tego, co masz do zaproponowania, bez zmuszania do tego pozostałych, ale zazwyczaj aby wprowadzać tego rodzaju zmiany, korzysta się z metod politycznych. Więc będziesz musiał uzyskać jakąś władzę, aby to jakoś przeforsować.

      3) „Bo w feudalizmie, zwłaszcza takim z późnego średniowiecza, oczywiście wyzysku nie było.” Rozumiem, że dla Ciebie nie istnieje różnica między „przed” i „po” (ww przypadku mojej wypowiedzi, do której się odnosisz jest to: przed kapitalizmem i po kapitalizmie). Jeśli jednak różnica między „przed” i „po” jest dla Ciebie zrozumiała, to – ponownie niestety – nie zrozumiałeś tego, co pisałem.

      No to jeszcze lepiej; skąd wiesz, co będzie po kapitalizmie? Może wróci feudalizm – może już wraca? I wyzysk znowu będzie większy? Mhmm? Właśnie o to chodzi, że ludzie demonizujący cały ten kapitalizm, nie wyobrażają sobie, że on na tle innych ustrojów ekonomicznych jakie panowały, wcale nie musi przedstawiać się jakoś specjalnie negatywnie. Trawa jest zawsze bardziej zielona po drugiej stronie płotu – łatwo idealizować odległą przeszłość, w której się nie żyło i przeceniać ogrom krzywd jakiemu teraz jesteśmy poddawani, chociaż nie mamy bezpośredniego porównania z krzywdami poprzednich pokoleń. Stąd przesada antykapitalistycznej krytyki, nie znającej żadnej proporcji, zwłaszcza w tych dwu punktach – wyzysku i przymusu ekonomicznego, które wydają się być immanentne dla samej ludzkości, niż samego sposobu zorganizowania jej pracy.

      4) Twoje porównanie przepływu spermy do przepływu kapitału byłoby prawdziwą uciechą dla psychoanalityka. Nie to jednak zwróciło moją uwagę, lecz twój redukcjonizm – podobny właśnie do psychoanalitycznego. Redukujesz całe uniwersum fenomenów do zjawisk opisywalnych za pomocą języka quasi-ekonomicznego. Za wszystkim dla Ciebie kryje się ostatecznie potrzeba (oczywiście typu ekonomicznego), gospodarka, towar i kapitał (pieniądz). Tak jak psychoanalityk za wszystkim znajdzie kompleks Edypa. Być może jest to erystycznie skuteczne, jednak z pewnością jest całkowicie błędne metodologicznie.

      Psychoanalitykom łatwo jest sprawić uciechę. A poza tym, to nie jest żadne porównanie. Sperma nie jest jak kapitał, tylko sperma stanowi kapitał [skoro można z jej pomocą coś wyprodukować]. Dla banków nasienia jest to chyba całkiem jasne. Dla dawców nasienia, którzy czasem je sprzedają jakimś kobietom, chcącym zajść w ciążę – tym bardziej. I ja nie dokonuję żadnej redukcji, tylko raczej wzbogacam perspektywę o aspekt, który Ty zamierzasz uparcie ignorować. Każde ludzkie działanie będzie obarczone aspektem ekonomicznym i nie jest w stanie od niego abstrahować, bo każde działanie implikuje użytkowanie jakichś ograniczonych zasobów – chociażby energii, której nie mamy nieskończenie wiele i musimy liczyć się z jej wydatkami. Jeśli zastanawiasz się jak rozłożyć siły podczas biegu, aby przebiec maraton – prowadzisz wtedy refleksję ekonomiczną. Jeżeli zastanawiasz się jak osiągnąć jakiś cel tak, aby jak najmniej się zmęczyć, żeby sił wystarczyło na osiągnięcie jak największej liczby kolejnych – prowadzisz refleksję ekonomiczną. I tak samo jest z dysponowaniem pieniędzmi, jakie zdołałeś zarobić.

      Nie ma sensu podział potrzeb na te typu ekonomicznego i nieekonomicznego, gdyż każda potrzeba charakteryzuje się również jakimś aspektem ekonomicznym i tyle. Bo coś nas kosztuje jej realizacja – nie ma działań nie okupionych jakąś formą wysiłku. A to, że ekonomia jako nauka chce się zajmować tylko wycinkiem tych potrzeb i działań, bo uznaje je za najważniejsze, najbardziej doniosłe dla życia społecznego czy możliwe i łatwe do naukowego uchwycenia i nie interesuje jej za bardzo poziom mikro-mikro-mikroekonomiczny, to już zupełnie inna sprawa. To Ty sprowadzasz kapitał jedynie do pieniądza, który chcesz w dodatku znieść.

      Natomiast o tak zwanej „walce z rządami kapitału” to mnie się już zdarzyło kiedyś wypowiedzieć kiedyś w dyskusji z Triksterem i cojaturobię. Kapitał zawsze będzie rządził, dopóki będzie istnieć jakakolwiek produkcja – jako taki jest niepokonany. Jeżeli nie zniszczysz samej produkcji, będzie zmieniał tylko postać pod jaką będzie występował. Wychodzisz więc z jakąś krucjatą przeciw wiatrakom.

      5) Kolejna sprawa, to kwestia „humanistów”. Kiedy pierwszy raz się do tego odniosłem, myślałem, że korzystasz z takiego potocznego podziału na humanistów oraz ścisłowców. I dlatego przywołałem fragmenty mojej biografii, by pokazać Ci, że mylisz się co do „lewicy”: lewica to nie tylko humaniści, ja jestem zdecydowanie umysłem ścisłym, a przy tym jednak „lewicowcem”. Po twoim powyższym komentarzu widzę jednak, że nie to (humanista-ścisły) miałeś na myśli. Stąd nasze nieporozumienie.
      Choć, przyznam szczerze, nadal nie bardzo wiem, kim jest dla Ciebie „humanista”. Na początku swojego komentarza piszesz o nim w taki sposób, że wydaje się, że mówiąc „humanista” masz na myśli kogoś manipulującego potrzebami innych. Natomiast pod koniec komentarza piszesz o „humaniście” jako o a) niegdyś twórcy kultury symbolicznej, mającej dodać odwagi członkom społeczności, b) a dziś krytyku i destruktorze tej przestrzeni symbolicznej. Wychodziłoby zatem, że humanista to dla Ciebie ktoś, kto nie jest przeciwieństwem ścisłowca, a zatem może być ścisłowcem, do tego twórca lub krytyk kultury symbolicznej oraz manipulator pragnieniami. Wedle tego dla Ciebie humanistą jest fizyk, który tworzy mechanistyczny światopogląd i manipuluje innymi tak, żeby pragnęli rozwoju techniki. Myślę, że takie pojęcie nie zawiera sprzeczności, aczkolwiek podpięcie go pod słowo „humanista” jest wysoce nieintuicyjne (a moim prywatnym zdaniem: nietrafne i – celowo? – wprowadzające w błąd).

      Kwestia „humanistów” jest bardziej złożona, bo ja się zdążyłem skorzystać z tego terminu w obu znaczeniach, o których piszesz. To znaczy:

      * humanista (w sensie charakterologicznym) – jak z podziału na humanistów-ścisłowców (emocjonalna, wrażliwa osoba ze sporym potencjałem towarzyskim, z umiejętnością obchodzenia się z ludźmi, czasem artystycznymi zdolnościami, ale generalnie słabiej radząca sobie z pracą na danych, manipulowaniu martwą naturą, niezainteresowana w większym stopniu światem poza-ludzkim, przedmiotowym). Z tym też wiąże się lewicowość – co jasno wynika z tych badań.

      * humanista – (rola społeczna) animator / destruktor / opiekun kultury, za jakiej pośrednictwem oddziałuje w ten czy inny sposób na wspólnotę.

      Natomiast sądzę, że istnieje proste przełożenie pierwszej kategorii na drugą – to zazwyczaj tym humanistom charakterologicznym zależy właśnie najbardziej, aby pełnić humanistyczną rolę w społeczeństwie i w niej się spełniać, więc to również oni na ogół to miejsce zajmują. Oczywiście, może się zdarzyć, że jakiś ścisłowiec się przebije i będzie brylował, tak samo zresztą jak charakterologiczny humanista może olać ludzi, ale to są przypadki szczególne. Fizyk może oczywiście pełnić rolę animatora kultury, ale większość fizyków nie jest zainteresowana, aby to robić, bo zazwyczaj stereotypowo jak na nerdów przystało nie jest mocna w kontaktach z ludźmi, ani nie potrafi oddziaływać na ich emocje czy inspirować i jest przez społeczeństwo uznawana za nudnych, oderwanych od spraw zwykłych ludzi. Wielu przecież ma swój Weltschmerz związany ze słabą popularyzacją nauki wśród zwykłych śmiertelników. Humanista natomiast angażuje się bezpośrednio w tematykę takich spraw, robiąc z tego „problemy społeczne”, którymi każdy powinien się zająć, szuka mniej lub bardziej sensownych remediów, nawołuje do zmian, moralizuje, mobilizuje, to przede wszystkim działacz społeczny lub ktoś z poczuciem jakiejś misji na rzecz ludzkości i naturalnymi skłonnościami do PRu.

      Kłopot polega na tym, że humaniści przestali rozumieć świat w jakim żyją i zostali ze swoimi receptami na etapie jakichś wspólnot plemiennych, więc te rozwiązania przestały być skuteczne. A ponieważ nie działają, humaniści buntują się przeciw temu, jak ten świat wygląda teraz i marzą o powrocie do czasów, gdy ich rola dla wspólnoty była bardziej doniosła (stąd żale o atomizację społeczeństwa). Ścisłowcy z kolei postrzegający rzeczywistość w wielu kwestiach trafniej i bez złudzeń, nie są z kolei kompetentni, gdy idzie o tworzenie kultury czy czegoś co wytyczy społeczne horyzonty, etosy, kulturowe sensy – wszystkiego tego, co pomaga sobie z tą rzeczywistością radzić. Nawet jeśli znaleźli swoją metodę ułatwiającą i usprawniającą przeżycie w obecnych warunkach, nie przekażą jej w atrakcyjny sposób innym, tak by ona się upowszechniła wśród większości populacji. Bo do tego są już potrzebni humaniści i ich umiejętności. A oni wykorzystują je w kontrze do zastanego świata.

      Smithowska teza o tym, że przez wymianę handlową można wyrządzać sobie wzajemne dobro, nawet nieszczególnie tego chcąc i żywiąc taki zamiar, dla humanisty jest obraźliwa i obelżywa, bo zdaje się pomijać jeśli nie negować jego regulatywną rolę w życiu wspólnoty, ignorować etykę, jaką na ogół ma do zaproponowania i w jego mniemaniu przekreślać sensowność nawoływań do odpowiedniego, altruistycznego traktowania bliźnich. Będzie więc wykazywał, jaka ta niewidzialna ręka zła i profanująca, jak oddziela dobra ziemskie od dóbr moralnych czy tam emocji. Jakże to? Można czynić komuś dobrze, mając go w głębokim poważaniu i starając się egoistycznie dążyć do własnych celów? Perwersyjne! Straszne! Niezrozumiałe! Przecież całe dobro powinno móc zaistnieć wyłącznie w powiązaniu z odpowiednią intencją – intencją o jaką ja tu zabiegam i usiłuję natchnąć nia ludzi! Może to jest kolejny, powierzchowny powód awersji humanistów wobec ekonomii? Ja już w tej chwili nie pamiętam wszystkich punktów podparcia swojej, dawnej arystokratycznej awersji wobec świata materialnego, pieniądza, pracy czy bogacenia się i raczej nie uda mi się jej odtworzyć w całości, aby zanalizować ją dokładniej – w sumie szkoda, bo by się to przydało. Ale zapomniałem.

      6) Czy pod takie pojęcie humanisty nie podpada również kapitalista, który tworzy ekonomistyczny obraz świata, a następnie manipuluje ludźmi tak, aby zaczęli wierzyć, że całkowicie wolny rynek jest jedynym skutecznym sposobem realizowania ich pragnień? Moim zdaniem – podpada. W ten sposób przechodzimy do kolejnej kwestii, czyli tego kto manipuluje, a kto nie.

      Oczywiście – wspomniany Stefan Molyneux jest właśnie kimś takim. Jest zarówno humanistą z usposobienia, jak i pełni humanistyczną rolę w libertariańskim środowisku. Kapitalistą też pewnie jest, bo sobie zarabia i żyje z takich wystąpień a także publicystyki, chociaż ja mu do porfela nie zaglądałem – zakładam tylko, że tak jest.

      Twoim zdaniem rynek pozbawiony ograniczeń pozwala zrealizować się faktycznym potrzebom jednostek. Do tego dodajesz okrzyk: precz z manipulowaniem potrzebami! Powyższy przykład twórcy i propagatora libertariańskiego światopoglądu każe zapytać jak definiujesz pojęcie manipulacji, czyli kiedy coś jest dla Ciebie manipulacją, a kiedy nie? (Odnoszę wrażenie, że manipulacją nie jest kiedy coś twierdzisz ty i ci, z którymi się zgadzasz, natomiast jest nią wszystko, co twierdzą ci, z którymi się nie zgadzasz.)

      Mnie nie chodzi tyle o manipulację (bo musiałbym jak Platon wygnać wszystkich artystów), chociaż zawsze będzie ona dla mnie nieco podejrzana, co usilne starania za jej pomocą wygaszania czyichś potrzeb lub podmieniania je na inne, wbrew jego woli – z częstymi próbami wykorzystania uczuć wstydu, projektowania poczucia winy i tym podobnych. Tak naprawdę to jednak nawet tego nie można o mnie powiedzieć, gdyż docelowo postuluję suwerenność właścicieli i wtedy jeśli taka ich wola, mogą sobie u siebie robić, co tylko dusza zapragnie, manipulować w obojętnie którą stronę – będziesz mieć swoją własność, będziesz mógł wytyczać na niej swe prywatne prawo, a wraz z nim określać dozwolony stopień manipulacji. I mnie wtedy nic do tego.

      Kolejne pytania z tym związane: co z reklamą? Ewidentnie jest ona manipulowaniem ludzkimi potrzebami i ewidentnie jest niezbędna rynkowi (by ludzie nie chomikowali pieniędzy, tylko wciąż je na coś wydawali – tzn. by kapitał przepływał).

      Nie wiem czy tak ewidentnie. Mnie reklama nie przekonała do kupna czegoś, na co i tak wcześniej nie miałem ochoty lub nie byłem tego ciekawy. Mogła mnie co najwyżej skłonić do ostatecznej decyzji, abym coś wreszcie kupił w danym momencie lub przynajmniej to sprawdził, bo przypomniała mi o produkcie, o jakim zdążyłem zapomnieć, ale generalnie nie wytworzyła we mnie żadnej potrzeby nabycia dobra z klasy, jaka nigdy mnie nie interesowała, potrzeby której wcześniej bym nie podzielał. Mogła co najwyżej rozbudzić już istniejącą, ale nie stworzyła żadnej nieistniejącej. Natomiast reklamy, na przykład w przeciwieństwie do rozmaitych akcji społecznych, nie szantażują mnie moralnie, nie każą czegoś robić lub tego zaprzestawać, nie starają się grać na najsilniejszych emocjach, szokując – jedynie kuszą. Co oceniam jako mniej inwazyjne i łatwiejsze do zignorowania. Zresztą ludzie się uodparniają na nie – przestają dostrzegać, przełączają na inny kanał, instalują AdBlocka. Kto dziś ogląda i traktuje serio reklamy? Poza najmniejszymi dziećmi, chyba nikt. To znowu humaniści troskliwie i prewencyjnie najbardziej przejmują się przekazami reklamowymi, doszukując się w nich jakichś demonicznych wpływów i prania mózgu, chociaż reszta społeczeństwa zdaje się je olewać. Największy wpływ i tak mają żywi ludzie – fanboye różnych marek, zbierający wszystko co popadnie od jakiegoś Apple’a czy innego Samsunga, ale oni są nieliczni i ich sekciarskie podejście też raczej wielu bawi, niż przekonuje.

      Ponadto pisząc, że pozbawiony ograniczeń rynek pozwala zrealizować się faktycznym (w pewnym miejscu używasz określenia „naturalnym”) potrzebom jednostek, zatrzymujesz się ze swoją analizą w pół drogi. W niebezpiecznym – dla Ciebie – punkcie: nie pytasz skąd wzięły się aktualne potrzeby jednostek. Skoro mówisz o ich naturalności, to z pewnością robisz jakieś grube, metafizyczne (co jest niemal równoznaczne ze słowem „życzeniowe”) założenie, że istnieją potrzeby „czyste, naturalne jednostce” oraz „wmanipulowane w nią przez strasznych, złych humanistów”. Odpowiedzią bliższą faktom byłoby jednak: aktualne potrzeby jednostek pochodzą z reklam (prezes The Coca-Cola Company ładujący miliardy w reklamę raczej nie jest ani idiotą, ani „lewakiem”, ani zwolennikiem państwa opiekuńczego), z państwa (które zaszczepia je choćby przez oświatę, muzea, pomniki i telewizję publiczną), a także z wychowania (jeśli „precz z manipulacją” to i „precz z rodzicami/opiekunami” – nauczyli mnie mówić po polsku, a nie po angielsku, toż to dopiero manipulacja, gdybym miał od początku brytyjski akcent mógłbym dostać się na salony!) oraz sztuki.

      No to teraz, skoro mowa o Coca-Coli, przypomnij sobie historię produktu o nazwie New Coke, całej machinie reklamowej, która stała za jej promocją, reakcji konsumentów na ten produkt i wreszcie reakcji firmy, która chciała przez jakiś czas przekonać swoich klientów, aby się na niego przerzucili. Udało jej się?

      Co się tyczy rodziców i opiekunów, to tej „propagandy” nie sposób wyeliminować, gdyż to właśnie ich zadaniem i w ich interesie leży przygotowywać poprzez wychowanie swoje dzieci do dorosłego życia. To ostatecznie ich produkt, który sobie do końca obrabiają jak im się podoba, wedle swojej woli. Dzieci i tak od kogoś tę wiedzę muszą czerpać. Zresztą w przeciwieństwie do MENu, propaganda konkretnych rodziców jest wycelowana wyłącznie w ich własne dzieci, a nie we wszystkie – więc nawet jeśli część rodziców źle wychowa swoje pociechy, straty są minimalizowane. Potrzeby wynikłe z takiej familijnej socjalizacji i wychowania, uznaję właśnie za te „czyste, naturalne jednostce”, bo i ten etap rozwoju uznaję za naturalny, w przeciwieństwie do kolejnego, wynikłego z zewnętrznej względem rodziców decyzji politycznej. Inna sprawa, że modeli rodzin i w związku z tym wychowania może być całe mnóstwo, ale jeśli są one niewymuszone czy nakazane z zewnątrz, to jakiekolwiek by nie były, stanowią naturalne środowisko wychowawcze, w jakim się wzrasta i którego się nie wybiera. Tym nawet lepiej, jeśli są zróżnicowane, bo mogą wygenerować zróżnicowanych ludzi, ukierunkowanych na różne wartości, z różnie rozwiniętymi talentami, co sprawia, że później nie będąc do siebie homogenicznie podobni, nie będą rywalizować o dokładnie te same stanowiska, tak samo je postrzegając, lecz od początku zajmą się czym innym. Tym bardziej jeśli za różnymi metodami wychowawczymi staną jeszcze różne modele edukacyjne. To dzisiejsza szkoła, obrabiająca wszystkich jednako, uniformizuje, nawet jeśli nie ma akurat Giertycha, który by sobie przy mundurkach grzebał.

      O ile nie ma sprzeczności w twojej definicji tego, kogo dla zmyłki nazywasz „humanistą”, o tyle tutaj sprzeczność jest wyraźna: wyklinasz manipulację, ale nie tylko sam ją dopuszczasz (rodzina, sztuka), nie tylko ją sam uprawiasz (np. przedstawiając zalety libetrarianizmu i krytykując opcje przeciwstawne), ale, co więcej, jest ona ci niezbędna jako pro-kapitaliście (w postaci reklamy). Myślę jednak, że nie jest to sprzeczność, której nie jesteś świadom, przeciwnie: jest to jak najbardziej świadomy chwyt erystyczny.

      Gdybyś zechciał wspomnieć o jakichś naturalnych, biologicznych potrzebach, to przypominam Ci, że w świecie ludzkim nie ma czegoś takiego. Odżywianie, rozmnażanie, oddychanie, zachowanie istnienia? – historia i codzienność dostarcza tysięcy przykładów zanegowania tych potrzeb w imię innych. Chyba, że libertarianie chcą sprowadzić naszą egzystencję do przed-ludzkiej formy, tzn. zredukować nasze potrzeby do czysto wegetatywnych (w końcu jednym z ulubionych wyobrażeń rynkowców jest walka o byt). Ja jednak mówię o świecie potrzeb wyrastających poza nażreć się i pokopulować (choć pewnie dla Ciebie taki świat, „wyższych” potrzeb, to już humanistyczna manipulacja).

      A czy ja mówię o tym, że każda humanistyczna manipulacja mi przeszkadza? Gdyby tak było, nie chwaliłbym dawnych humanistów i nie podkreślał ich pozytywnej roli. Oswajanie zagrożenia czy odwracanie uwagi od rzeczy utrudniających egzystencję, to przecież też manipulacja, tyle że na korzyść ludzi pośród jakich żyli. Teraz robią to samo, tyle że na niekorzyść. To chyba nie jest specjalnie dziwne, że manipulację, która zrobiłaby mi dobrze, oceniam inaczej, niż taką, która robi mi źle? Inaczej ocenię speca od zamków, który otworzy mi drzwi, gdy zgubiłem swój klucz, a inaczej takiego, który obrobi mi mieszkanie pod moją nieobecność. Tak samo z humanistami i ich umiejętnościami.

      Na koniec to, co piszesz o fetyszyzmie towarowym. Czy już Ci mówiłem, że mówisz zawsze o swoich projekcjach, które nie mają żadnego przełożenia na lewicowe teorie? Bo widzisz, pojęcie fetyszyzm, takie jakiego użyłeś (twoje przykłady reklamówek, zbierania puszek i szpanowania towarami z Peweksu) jest potoczny, popsychoanalitycznym pojęciem. Wedle niego fetyszyzm to totalna fiksacja na przedmiocie, polegająca na chorobliwym przywiązywaniu do niego wartości, szanowaniu go i dbaniu o niego. Jeśli przywołujesz marksowski termin fetyszyzmu towarowego (Marks zmarł w 1883 roku) i wkładasz w niego pojęcie stworzone przez Freuda (który pierwsze kroki ku psychoanalizie zaczął stawiać w 1893 roku) to jedno jest pewne: nie wiesz o czym – z takim „znawstwem” – mówisz.

      […]

      Fetyszyzacja to przekształcanie rzeczy w towary, a wartości użytkowej w wartość wymienną. Fetyszyzm towarowy nie ma zatem nic wspólnego ani z kolekcjonowaniem puszek, ani z dbaniem lub niedbaniem o samochód, tylko z rynkową wartością produktu. Fetyszyzm towarowy to sytuacja, w której o wartości młotka nie decyduje to, że wbija gwoździe (wartość użytkowa), tylko że ma zajebisty design, markowe logo i kosztuje tyle, co trzy zwykłe młotki (wartość wymienna).

      No i popatrz – tak długo pisałeś jak to się nie znam, aż wreszcie sobie zaprzeczyłeś i przyznałeś mi rację. Bo to, co wytłuszczone, dokładnie dotyczy ludzi z moich PRLowskich reminiscencji, Dziewic! O wartości przedmiotów z Peweksu wielokrotnie nie decydowała bowiem wcale ich wartość użytkowa, a właśnie zajebisty design, markowe logo i koszt. Wtedy właśnie magia zachodnich marek działała najsilniej, wtedy stanowiły one również największy szpan, a posiadanie takich przedmiotów w odpowiednich ilościach wyznaczało również pozycję społeczną, podobnie zresztą jak wyjazdy zagraniczne. Ale nie tylko – słuchanie radia Luksemburg albo Wolnej Europy, też nie było tylko słuchaniem jakichś tam audycji, mających dla nas jakąś wartość użytkową, ale przekładało się na poważniejsze deklaracje ideologiczne czy polityczne oraz przynależność do takich czy innych kręgów. To właśnie wtedy robienie prostych rzeczy, posiadanie durnych, banalnych przedmiotów zza granicy, dokonywanie wyborów czy jechać na Festiwal Piosenki Radzieckiej czy na Jarocin, oznaczało społecznie coś więcej, niż sam sposób na rozładowania konkretnej potrzeby. Więc potwierdzasz dokładnie to, o czym piszę.

      Pomijam już sam zabieg wyszczególniania „wartości użytkowej” jako akt robienia czegoś bezsensownego, bo w przypadku tych rzeczy, niejednokrotnie ich wartość użytkowa wiązała się właśnie z całą symboliką jaką za nimi stała. Chciałeś się pokazać jako taki czy owaki, więc użyteczny był w tym przedmiot, zapewniający ci bycie tak właśnie postrzeganym. I to dla bardziej lanserskiej części mieszkańców PRLówka stanowiło właśnie o jego część wartości użytkowej, jeśli głównym użytkiem tego przedmiotu miał być właśnie lans, sprawianie określonego wrażenia (design) czy pokazanie swojej pozycji społecznej (koszt).

      O to samo zresztą chodzi w paradoksie Veblena, który nie jest wcale żadnym paradoksem, tylko efektem chęci zrealizowania potrzeby postawienia się ponad kimś. A że rynek realizuje wszystkie potrzeby, takie głupie, związane z postrzeganiem samego siebie i stawianiem się wyżej w hierarchii też, to takie zjawisko sobie występuje.

      Chciałbym Cię poinformować, że nie przeżywam żadnej frustracji – nie to, że nigdy w życiu mi się nie zdarzyło, pewnie zdarzyło (choć ogólnie staram się wyzbywać negatywnych stanów emocjonalnych), ale z pewnością nie z powodu tego, że świat nie chce się dostosować do moich potrzeb. Nie jestem jednak pewien, czy można to samo powiedzieć o tobie. Afektywne naładowanie twojego komentarza (powyższego i poprzednich) mówi samo za siebie. A to, że wyładowując swoją frustrację robisz się coraz bardziej agresywny i wulgarny (czyżby twoim “erystycznym” – zakpij, zakrzycz, zagłusz – mistrzem był jeden z nowych europosłów?) nie zachęca do dalszej wymiany zdań. Toteż uprzejmie informuję, że to ostatni mój komentarz w tym wątku.

      Jak chcesz. Dla mnie to nie ma niczego wspólnego z erystyką, raczej z budową barbarzyńskiego imidżu kogoś, komu nie podoba się dzisiejsze „ucywilizowanie”. Skoro dzisiejsze elity, jak to elity, są „ą-ę”, to ja będę klął, wypowiadał się obskurancko i uprawiał odpowiednik punk-rocka, aby mnie z nimi ktoś przypadkowo nie pomylił. Nie uważam, abym musiał korzystać tu z erystycznych zabiegów, bo uznaję, że i tak w tego rodzaju dyskusjach mam silniejszą pozycję – jeżeli będziesz chciał rozmawiać o konkretnych zagadnieniach, gdzie będą wymagane poważne argumenty, to takie dostaniesz. Na razie rozmowa toczy się przede wszystkim wokół światopoglądów, a nie poszczególnych problemów z nimi związanych, więc jest luźno, a ja sobie gromię takich czy innych, których wpływy oceniam w ten sposób lub odmienny.

      Na przykład ciekawym zagadnieniem jest to, które poruszyłeś, gdy pisałeś – jeśli czegoś nie używam, to czemu nie może sobie z tego skorzystać ktoś inny? co to za argument „moje”? . Otóż ten temat kiedyś interesująco poruszył Tomasz Herok, pytając:

      dlaczego akt położenia przez kogoś łapy na zasobach naturalnych i zakrzyknięcie przez tego kogoś „Moje!” miałoby budzić w nas jakiś moralny respekt? Czy „kto pierwszy, ten lepszy” miałoby być jakąś fundamentalną moralną zasadą?

      No i ja mu ostatnio odpisałem, dlaczego „kto pierwszy, ten lepszy” miałoby być fundamentalną moralną zasadą. Czekam teraz na odpowiedź, zresztą. Więc jak widzisz, spokojnie mogę rozmawiać na argumenty, jeśli zadasz mi odpowiednie pytania, a nie będziesz uprawiał ze mną światopoglądowych zapasów.

      A gdybyś chciał też poczytać jakieś lewicowe teksty, żeby się dowiedzieć co naprawdę twierdzili socjaliści, komuniści czy anarchiści, to z chęcią Ci coś polecę.

      Najlepiej by było, gdybyś polecił mi takie pozycje, które na Ciebie silnie oddziałały i zdecydowały o takim a nie innym ukształtowaniu Twych poglądów. Zwłaszcza na pieniądz czy własność prywatną.

  4. Cezary Rudnicki

    Nie potrzebnie dałem na końcu tego fetyszyzmu ten przykład. Chciałem jeszcze się z tego wycofać, ale musiałem już lecieć do pracy, a jak wróciłem, to już odpisałeś. Trochę ten przykład zaciemnia to, co chciałem wydobyć. Chodziło mi o to, że fetyszyzm towarowy oznacza przede wszystkim to, że nie istnieją żadne neutralne rzeczy (jak nam się zdaje), tylko każda rzeczy (tzn. towar, rzecz na rynku) jest jak najbardziej „zaangażowana”, ukrywa w sobie pewne stosunki społeczne, przede wszystkim stosunki pomiędzy robotnikiem a właścicielem środków produkcji. Toteż mówiąc o fetyszyzmie towarowym nie należy skupiać się na sferze „empirycznej” (tzn. że ktoś se stawia puszki na półce, ma reklamówkę z peweksu czy dba o auto), ale na sferze „ontologicznej” (tego, jakie relacje społeczno-ekonomiczne kryją się za tym, że gość jara się reklamówką). To raz. A dwa to tyle, że ów fetyszyzm towarowy obejmuje i zbierającego reklamówki Polaczka i zapuszczającego auto Amerykanina (ty chciałeś tylko pierwszemu z nich przypisać fetyszyzm i skupiłeś się na tej warstwie „empirycznej”, tzn. „podjarki” rzeczą – w to starałem się uderzyć).

    Kwestia lektur odnośnie pieniądza i własności prywatnej. Widzisz, nie za bardzo mogę takie wskazać, tzn. takie, które mnie „ukierunkowały”, bo za bardzo takich nie było. W tym wypadku przewaga jest po stronie doświadczeń życiowych ORAZ fragmentów pism bezpośrednio nie zajmujących się kwestiami ekonomicznymi (np. jakiś Nietzsche w „Niewczesnych rozważaniach” piszący o tym, że filozofem i wolnym człowiekiem nie może być ktoś goniący za pieniędzmi).
    Myślę, że jestem jednak w stanie wskazać pewien „punkt zapalny”, przynajmniej jeśli próbuję coś takiego znaleźć, to ta konkretna rzecz wyłania się z mej pamięci. Szmat czasu temu trafiłem na informację o wspólnotach, bodajże na południu Niemiec (albo w Austrii). Otóż w małych wioseczkach, głównie górskich, ludzie wymyślili sobie coś takiego: ja ci przez 1h rąbię drewno, a ty potem przez 1h opiekujesz się moimi dziećmi. Godzina pracy za godzinę pracy. W razie potrzeby wioskowy pastor (jak to w protestanckich landach) prowadził zeszycik z tym, kto ile komu godzin wisi. Owe wioseczki napotkały jednak problem: państwo. To, co robiły, ta wymiana usług, odbywała się bez pieniędzy. A zatem państwo nie mogło ściągnąć z tego podatku. Toteż taka wymiana usług została zakazana. (Koncepcja lokalnych walut – o ile się orientuję – pojawiła się dopiero później.) Pamiętam, że wszystko to: usługa za usługę, rezygnacja z pieniądza, wtrącenie się państwa, zrobiło na mnie wielkie wrażenie: „Można obyć się bez pieniądza!”. Ogólnie spodobał mi się taki barter i w miarę możliwości staram się go stosować (towar za towar, usługa za usługę, usługa za towar – byle bez pieniędzy, najlepiej bezpośrednio, twarzą w twarz). Wydaje mi się, że wprowadza to zdrowsze relacje między ludźmi, utrudnia „kumulację bogactw” i spekulację „pieniądzem” (oczywiście na siłę można, ale wydaje mi się, że tendencja jest tu przeciwna). Do tego – ważna moim zdaniem rzecz – zrównuje pracę domową z tą poza domem. Pewnie słyszałeś te feministyczne hasła o tym, że trzeba płacić kobietom za pracę w domu (opiekę nad dziećmi, sprzątanie, gotowanie, pranie) i pewnie wiesz, że spotyka się to zwykle z szyderstwem. I łatwo śmiać się, gdy myśli się w kategoriach zarabiania pieniędzy. Jednak system „godzinny” („godzinetarny” ;)) pokazuje, że praca poza domem (1h w sklepie, 1h rąbania drewna w lesie, 1h budowania domów) i praca w domu (1h prania, 1h sprzątania, 1h gotowania) są taką samą pracą. Ktoś może być silny i wytrwały i porąbie więcej drewna niż kobieta, ale nie potrafi gotować – „barter” rozwiązuje ten problem.

    Oczywiście to był tylko jakiś impuls, za którym jakoś tam – pewnie gorzej niż lepiej – podążam. Potem doświadczenia, np.
    – anarchistyczne „free shopy” – stawiasz w jakimś dostępnym miejscu dużą skrzynię, ludzie przynoszą do tej skrzyni niepotrzebne im rzeczy, np. ciuchy, monitory od komputerów, książki, inni ludzie biorą sobie co im potrzeba, jak mają coś do zostawienia to zostawiają, jak nie – to nie;
    – jedna ze straszniejszych rzeczy, ale z ludźmi, którzy są w porządku można się i tego nauczyć ;) czyli: wspólna lodówka, tzn. żarcie na stancji jest wspólne, każdy kupuje co tam chce, ale każdy ma do tego dostęp; wspólne zrzuty i wspólne gotowanie też w to wchodzi.

    Kolekcjonuję sobie takie doświadczenia i nie tylko myślę, ale i widzę, nawet robię, że są alternatywy i dla pieniądza i dla własności prywatnej. Może jeszcze nie przekułem tego w „rozwiązanie systemowe”, ale mam nadzieję, że kiedyś coś tam mi się uda z tego spleść.

    Jak chcesz, to możesz sobie też zajrzeć do pism spółdzielczych Edwarda Abramowskiego (są za free na necie) i poczytać o spółdzielniach spożywców.

  5. Cezary Rudnicki

    A, jeszcze jedno. Jak dla mnie zbyt sprytnie przemknąłeś przez kwestię reklamy. Toteż sprowadzę ją do „wulgarnej” formy i nalegam na odpowiedź w postaci krótkiego „tak” lub „nie”:
    Czy prezes (zarząd) The Coca-Cola Company, ładujący miliardy w reklamę jest idiotą (że to robi)?

  6. Dziewic:

    Nie potrzebnie dałem na końcu tego fetyszyzmu ten przykład. Chciałem jeszcze się z tego wycofać, ale musiałem już lecieć do pracy, a jak wróciłem, to już odpisałeś. Trochę ten przykład zaciemnia to, co chciałem wydobyć. Chodziło mi o to, że fetyszyzm towarowy oznacza przede wszystkim to, że nie istnieją żadne neutralne rzeczy (jak nam się zdaje), tylko każda rzeczy (tzn. towar, rzecz na rynku) jest jak najbardziej “zaangażowana”, ukrywa w sobie pewne stosunki społeczne, przede wszystkim stosunki pomiędzy robotnikiem a właścicielem środków produkcji. Toteż mówiąc o fetyszyzmie towarowym nie należy skupiać się na sferze “empirycznej” (tzn. że ktoś se stawia puszki na półce, ma reklamówkę z peweksu czy dba o auto), ale na sferze “ontologicznej” (tego, jakie relacje społeczno-ekonomiczne kryją się za tym, że gość jara się reklamówką). To raz. A dwa to tyle, że ów fetyszyzm towarowy obejmuje i zbierającego reklamówki Polaczka i zapuszczającego auto Amerykanina (ty chciałeś tylko pierwszemu z nich przypisać fetyszyzm i skupiłeś się na tej warstwie “empirycznej”, tzn. “podjarki” rzeczą – w to starałem się uderzyć).

    Fetyszyzm towarowy może sobie obejmować każdego, ale w kontekście zarzutów o konsumpcjonizm, kult marki (w opozycji do czego wyszła moda No Logo, inspirowana książką Klein) czy przede wszystkim funkcję brandingową reklamy – budowanie wizerunku i lojalności wobec konkretnego producenta, sfera „ontologiczna” nie ma większego znaczenia, bo dla konsumenta to, jak coś powstaje i przez kogo jest tworzone najczęściej w ogóle nie obchodzi. I właśnie dlatego, że konsumenta to nie obchodzi, nie przykłada on miary do tych relacji społeczno-ekonomicznych, obwołany jest przez marksistów fetyszystą towarowym. Liczy się bowiem dla niego tylko ta wartość wymienna, o jakiej wspomniałeś, a nie koszt wytworzenia, to czy pracujący przy jego t-shirtach mają odpowiednie oświetlenie albo ogrzewanie i czy szef na nich krzyczy, czy nie.

    Dlatego ciągnąć ten temat dalej – wpływy marksistów w Polsce i tak nie pomogły przezwyciężyć owego fetyszyzmu, raczej dolały oliwy do ognia. Bo wielu tym bardziej miało gdzieś, jaka „ontologia” i stosunki społeczne stałe za produkcją rzeczy z Peweksu – były tak atrakcyjne jako przedmioty, że oślepiały właśnie swą standalone’ową jakością. Zresztą, skoro były takie fajne, to widocznie stały za nimi równie fajne stosunki i nad czym tu się zastanawiać, gdy nawet ci robotnicy mieli na Zachodzie do nich dostęp, a my dalibyśmy się tu za nie pokroić… Kogo w PRLu obchodziły warunki pracy w zachodnich fabrykach?

    Kwestia lektur odnośnie pieniądza i własności prywatnej. Widzisz, nie za bardzo mogę takie wskazać, tzn. takie, które mnie “ukierunkowały”, bo za bardzo takich nie było. W tym wypadku przewaga jest po stronie doświadczeń życiowych ORAZ fragmentów pism bezpośrednio nie zajmujących się kwestiami ekonomicznymi (np. jakiś Nietzsche w “Niewczesnych rozważaniach” piszący o tym, że filozofem i wolnym człowiekiem nie może być ktoś goniący za pieniędzmi).

    Ach, no to motyw uprzedzeń filozofów wobec pieniędzy, kupiectwa, a nawet i samej pracy można pociągnąć znacznie dalej, bo już do początków – do Platona i Arystotelesa. W tym jednak właśnie rzecz, że ci myśliciele wywodzili się z arystokracji, która na ogół sama pracować, zarabiać nie musiała, bo żyła z wysiłków poprzednich pokoleń. W dodatku filozofia narodziła się w Helladzie, właśnie gdy jej mieszkańcy osiągnęli pewien status materialny – a osiągnęli go właśnie dzięki rozwojowi ekonomicznemu i handlowi (greckie kolonie i kontakty w basenie Morza Śródziemnego, anyone?). Zachwalana przez Platona Sparta ze swoim „komunistycznym” ustrojem i pogardą dla dóbr materialnych, jakoś się znaczących filozofów nie dochowała. W najbogatszych Atenach natomiast filozofia kwitła, byli zresztą i wolnorynkowi myśliciele – znienawidzeni przez Arystoklesa – sofiści, którzy jednak najbardziej tę dyscyplinę ludziom popularyzowali.

    Widzisz, dobrze, że mi o tym przypomniałeś, bo przecież i Friedrich Hayek pisał w swej „Zgubnej pysze rozumu. O błędach socjalizmu” właśnie o tych dwóch ancymonkach, którzy właśnie głównie z powodu swego pochodzenia olali kompletnie kwestie ekonomiczne, nie dochodzili nawet przyczyn majętności i boomu (również demograficznego) miejsca, w jakim przyszło im żyć i tworzyć, natomiast byli zainteresowani wymyślaniem optymalnych czy idealnych modeli politycznych zupełnie nie liczących się z tymi realiami, co dawno ich modele przerosły i wykroczyły poza nie. Tytuł tej książki jest zresztą nieprzypadkowy i znamienny – filozofowie (między innymi) są tam wzięci w obroty, właśnie jako główni złoczyńcy, tak dalece zawierzający swemu rozumowi, za pośrednictwem jakiego wymyślają skrupulatnie opracowywane, celowe łady, co oślepia ich na dostrzeganie właściwości ładów spontanicznych, samorzutnych, jakim tak naprawdę zawdzięczają również swoje istnienie i szansę zajmowania się tym, czym się zajmują.

    I dalej to już poszło drogą autorytetu – być może gdyby Platon czy prędzej Arystoteles faktycznie zainicjowali jakiś sensowny początek myśli ekonomicznej, to ekonomia jako samodzielna nauka powstałaby dużo wcześniej niż przed A. Smithem, a w najlepszym razie jej początki nastąpiłyby przed scholastykami z Salamanki czy ibn Chaldunem.

    Myślę, że jestem jednak w stanie wskazać pewien “punkt zapalny”, przynajmniej jeśli próbuję coś takiego znaleźć, to ta konkretna rzecz wyłania się z mej pamięci. Szmat czasu temu trafiłem na informację o wspólnotach, bodajże na południu Niemiec (albo w Austrii). Otóż w małych wioseczkach, głównie górskich, ludzie wymyślili sobie coś takiego: ja ci przez 1h rąbię drewno, a ty potem przez 1h opiekujesz się moimi dziećmi. Godzina pracy za godzinę pracy. W razie potrzeby wioskowy pastor (jak to w protestanckich landach) prowadził zeszycik z tym, kto ile komu godzin wisi. Owe wioseczki napotkały jednak problem: państwo. To, co robiły, ta wymiana usług, odbywała się bez pieniędzy. A zatem państwo nie mogło ściągnąć z tego podatku. Toteż taka wymiana usług została zakazana. (Koncepcja lokalnych walut – o ile się orientuję – pojawiła się dopiero później.) Pamiętam, że wszystko to: usługa za usługę, rezygnacja z pieniądza, wtrącenie się państwa, zrobiło na mnie wielkie wrażenie: “Można obyć się bez pieniądza!”. Ogólnie spodobał mi się taki barter i w miarę możliwości staram się go stosować (towar za towar, usługa za usługę, usługa za towar – byle bez pieniędzy, najlepiej bezpośrednio, twarzą w twarz). Wydaje mi się, że wprowadza to zdrowsze relacje między ludźmi, utrudnia “kumulację bogactw” i spekulację “pieniądzem” (oczywiście na siłę można, ale wydaje mi się, że tendencja jest tu przeciwna). Do tego – ważna moim zdaniem rzecz – zrównuje pracę domową z tą poza domem. Pewnie słyszałeś te feministyczne hasła o tym, że trzeba płacić kobietom za pracę w domu (opiekę nad dziećmi, sprzątanie, gotowanie, pranie) i pewnie wiesz, że spotyka się to zwykle z szyderstwem. I łatwo śmiać się, gdy myśli się w kategoriach zarabiania pieniędzy. Jednak system “godzinny” (“godzinetarny” ;)) pokazuje, że praca poza domem (1h w sklepie, 1h rąbania drewna w lesie, 1h budowania domów) i praca w domu (1h prania, 1h sprzątania, 1h gotowania) są taką samą pracą. Ktoś może być silny i wytrwały i porąbie więcej drewna niż kobieta, ale nie potrafi gotować – “barter” rozwiązuje ten problem.

    O ile do barteru jako takiego nic nie mam, a tym bardziej popieram takie działania pozwalające na ominięcie płacenia podatków, to „system godzinetarny”, pokazujący takąsamość pracy wydaje się być już aberracją rodem z laborystycznej teorii wartości, twierdzącej, że istnieje jakaś immanentna, „prawdziwa wartość” produktu i wynika ona bezpośrednio z kosztu pracy potrzebnej do jego wytworzenia. Tutaj z kosztu czasowego, co jest jeszcze bardziej absurdalnym pomysłem, bo zrównującym ze sobą jakiekolwiek prace. Więc mogę teraz zapytać Cię tak: OK, 1h pracy w sklepie = 1h rąbania drewna w lesie = 1 h budowania domów = 1h prania = 1h sprzątania = 1h gotowania. Czy każda godzina pracy jest równa innej godzinie pracy dowolnego człowieka? Czy praca pod wielką presją odpowiedzialności, na przykład przeprowadzanie dość trudnej operacji na mózgu przez neurochirurga przez godzinę jest ekwiwalentna z godziną pracy w sklepie, gdzie pomyłka niekoniecznie oznaczać będzie czyjąkolwiek śmierć?

    Są przecież prace, do jakich przystąpić można dopiero po nabyciu odpowiedniego doświadczenia, wymagające wielu lat przygotowania, które też kosztuje, podczas gdy do innych nie potrzeba mieć wcale żadnych specjalnych kwalifikacji i każdy może je wykonać. Czy godzina pracy z pierwszego rodzaju jest równa godzinie pracy z drugiego? A czy jeśli się uprę, aby kopać nikomu nie potrzebny dół i będę go kopał przez dwie godziny, czy to znaczy, że moja praca również będzie warta dwóch godzin w „systemie godzinetarnym”?

    Albo rozważmy sytuację, że masz do wyboru dwie nianie. Jedna zajmie się Twoim dzieckiem, po prostu je pilnując, rzucając od czasu do czasu na nie oko – druga natomiast, gdy się nim zajmuje, zajmuje się dodatkowo jego rozwojem, czegoś je uczy, ćwiczy je intelektualnie i fizycznie lub zajmuje się również jego potrzebami intelektualnymi. Czy godzina pracy jednej niani będzie dla Ciebie warta dokładnie godziny drugiej? Nawet tę godzinę można spożytkować pożyteczniej lub mniej pożytecznie, więc i tak potrzebna jest jakaś dokładniejsza metoda stratyfikacji pracy.

    Ale nie przejmuj się, nie jesteś jedyny. Wielu lewicowców pozostaje przy laborystycznej teorii wartości, nawet nie zdając sobie z tego sprawy i nie wiedząc czym ona jest. Po pierwsze, dlatego że ogólnie marksiści się na niej zatrzymali i ich analizę wyzysku da się zrozumieć tylko poprzez zrozumienie właśnie LTW. A po drugie, bo to jest pierwszy odruch, aby się solidaryzować z kimś, kto podejmuje jakikolwiek wysiłek, zwłaszcza fizyczny. I o tym też pisał Hayek we wspomnianej już książce. Ale przecież nawet ostatnio wylały się narzekania K. Malanowskiej i podnoszenie argumentu jak bardzo się napracowała, a jak niewiele z tego ma, gdy poszło o jej książkę. Pomijając nawet wesoły fakt, że w bambuko zrobili ją jej ideowi koledzy z Krytyki Politycznej (po czym obwinili krwiożerczy kapitalizm, co było w tym wszystkim najlepsze :D), pojawiły się wątki ponoszonych kosztów, przesiedzianych miesięcy przy komputerze, byciu sponsorowaną w tym czasie przez partnera, itp, itd. Generalnie stanęło na tym, że skoro się naharowałam, to należy mi się coś więcej za te wysiłki.

    Tyle tylko, że ekonomia w większości pożegnała się z laborystyczną teorią wartości, podobnie jak fizyka odsunęła na bok mechanikę newtonowską na rzecz teorii względności. Wartość przestała być obiektywna i jednostajna jak czas czy przestrzeń, a zależna od subiektywnego oglądu rzeczy i potrzeb jednostki. Marginaliści rozwiązali paradoks wody i diamentu, zwracając uwagę na to, że przedmioty wcale nie mają jakiejś jednej przypisanej wartości, tym bardziej wynikłej z wysiłku włożonego w ich utworzenie, lecz w określonych okolicznościach mogą ją zyskiwać i tracić. W uproszczeniu można powiedzieć, że przesunęli akcent z wysiłku na rzadkość [lub obfitość, patrząc z drugiej strony]. To rzadkość w większości przypadków bowiem decyduje, jak bardzo coś jest cenne. Diamenty na tej planecie generalnie zdarzają się nieczęsto, w przeciwieństwie do wody, więc są od niej również cenniejsze. Dopiero w określonych warunkach, kontekstowo, na pustyni woda staje się towarem tak niespotykanym, że jej wartość przewyższa nawet tę diamentu. Gdybyśmy żyli na gwiezdnowojennej Tatooine albo diunowskiej Arrakis, ten wariant węgla, podobnie jak Przyprawa nie stanowiłyby dla nas przedmiotów o wielkiej wartości, w przeciwieństwie do wody. Ale dla reszty herbertowskiego wszechświata, Przyprawa miała jednak znaczenie i wielką wartość, właśnie dlatego, że wszędzie poza Arrakis była rzadka. No i jak kapitał, musiała płynąć. Bo gdy nie płynęła, było źle.

    Co jest rzadkie, jest cenne. Wiedzieli o tym ludzie prowadzący cyrki, prezentujący publiczności dzikie zwierzęta, niespotykane w jej okolicach. Albo kobiety z brodą, karłów czy akrobatów – z powodu ich nietypowości i stosunkowo rzadkiego występowania, przyciągali oni ciekawskich, chętnych zapłacić, by ich oglądać. To samo dotyczy sklepów z kuriozami, antyków, rękodzieł czy innych białych kruków – rzeczy nielicznych, niepowtarzalnych, więc rzadkich. Ale rzadkość też decydowała o opłacalności handlu – znane przysłowie mówi, aby nie wozić drewna do lasu – podróżnicy więc przywozili z odległych krain orientalne towary niespotykane w swoich stronach, w zamian wwożąc te rzadkie dla tambylców. Tylko dlatego, że były rzadkie. Rzetelny handel więc powodował wyrównywanie się rozłożenia terytorialnego rzadkich przedmiotów – wraz z nasycaniem się w nie lokalnego rynku, stopniowo przestawało się opłacać dalej je importować, bo również ich cena spadała.

    O rzadkości lekcję dostali Hiszpanie, grabiący złoto Azteków. Sądzili, że kładąc na nim łapy, zdobywają jakieś bogactwo – myśleli bowiem kategoriami europejskimi; złota w Europie było wówczas mało. Ale gdy wreszcie przypłynęli z nim na Stary Kontynent, Hiszpania wcale się nie wzbogaciła, bo złoto po prostu straciło tam część swojej wartości. Dlaczego? Bo o tyle ile go przywieźli, o tyle też przestało być tam rzadkie. To samo dotyczy zresztą cwaniaków z banków centralnych, drukujących papierowy pieniądz – drukują go, drukują, drukują, a on nieustannie traci swą wartość – tylko dlatego, że jest go więcej, a im czegoś jest więcej, tym bardziej przestaje być cenione.

    To samo zresztą dotyczy wartości pracy. Godzina wcale nie musi być godzinie równa. Jasne, w warunkach wioskowych, gdzie każdy może zastąpić każdego w dowolnej działalności, można sobie przeliczać godzinowo i jakiś sens to zachowuje. Ale gdy wchodzą w grę rzadkie umiejętności i talenty, ten przelicznik przestaje być użyteczny, bo odpowiednio nie doszacowuje owej rzadkości. Ludzi z umiejętnościami neurochirurgów jest niewielu, więc ich praca jest warta więcej, niż praca drwali, których jest wielu. Łatwo zastąpisz jednego drwala drugim – z neurochirurgami jest to trudniejsze. Była zresztą taka anegdotka z rewolucyjnej, anarchistycznej Hiszpanii, gdzie w jakimś teatrze czy tam operze, chciano zrównać wszystkim płace, bo wicie-rozumicie – komuna-style, wszyscy równi, to i dochód z przedstawień będziemy dzielić po równo między wszystkich pracowników. Na to odparł śpiewak, główna gwiazda przybytku, że skoro ma zarabiać dokładnie tyle samo co szatniarz, to on woli zająć jego miejsce i japy darł nie będzie, a szatniarz niech idzie śpiewać za niego. I pomysł demokratyzacji i równości jakoś tak upadł. Nie zastąpisz każdego każdym, a praca tych, których najtrudniej gdzieś zastąpić, zawsze będzie naturalnie ceniona najwyżej, w przeciwieństwie do tych, których zastąpić najłatwiej – niewykwalifikowanych lub identycznych pod względem zakresu umiejętności, wykształcenia.

    Rzadkość jest uniwersalnie ceniona. W towarzystwie pożąda się ludzi ciekawych, niepowtarzalnych, unikalnych, którzy powiedzą coś, czego nie powie nikt inny. By zabawili nas historią, jaka nas zaskoczą, jakiej nie usłyszymy od nikogo innego albo przynajmniej niewielu. Stąd się bierze również ciąg do sławy i bycia na świeczniku – bo niewielu się na nim mieści. I indywidualizm, jako strategia odróżnienia się od reszty, uczynienia szczególnym, więc rzadkim. A pamiętasz co w naszej dyskusji o sztuce miałeś do powiedzenia o nowatorach, o awangardzie? Nie dziwiło mnie to, bo ci, co gonią za nowością: nowymi efektami, nowymi sposobami ukazania czegoś, nowymi perspektywami, są właśnie w swoim czasie niepowtarzalni, unikalni, więc rzadcy. Ich dzieła również stanowią jakieś wyjątki i w tym sensie stają się bardzo cenne, chociaż publiczność czy znawcy mogą docenić je dopiero z opóźnieniem, a kumaci marszandzi z kolei – ci bardziej przewidujący – potraktować jako bardzo obiecującą inwestycję na przyszłość. Więc, o dziwo, w kwestii oceny sztuki, rozmijamy się znacząco, bo Ty przyjmujesz moje ekonomiczne spojrzenie na nią, sugerując się właśnie rzadkością (odtwórcy siłą rzeczy nie są rzadcy, bo robią to, co już istnieje), ja natomiast je w przypadku sztuki porzucam je lub zawieszam. Cieszy mnie sztuka zrozumiała przez kogoś więcej niż garstkę fascynatów, doceniam jej „użytkowość” – to że jest w stanie rozładowywać napięcia u publiczności, popychać ją w osobistym rozwoju wrażliwości czy pełnić inne społeczne funkcje i ten jej aspekt interesuje mnie najbardziej. Stąd nie mam nic przeciwko kucom z gitarami, śpiewającymi przy ognisku piosenki dziewczynom, których serca chcą zdobyć. I w ogóle traktuję artystów jako tych humanistów, którzy mogą oliwić społeczne tryby, zwiększać jakość życia za pomocą swoich dzieł, przekazywać jakieś ważne dla wspólnoty treści, itp. Dlatego też wolę kolejnego ulicznego barda z jego kilkoma akordami na krzyż niż Pendereckiego z jakąś aleatoryczną kompozycją. Niezrozumiały nowator, mimo swojej unikalnej wartości, wynikłej z niczego innego jak tylko rzadkości, tego nie jest w stanie zrobić, bo nie dysponuje ze wspólnotą wspólnym językiem. Jest cenny, ale też bezużyteczny dla niej jak jakieś kuriozum. W kwestii sztuki więc, można powiedzieć, że preferuję wodę niż diament, bo jest ona życiodajna i użyteczna, zwłaszcza na pustyni.

    W każdym razie, długo trzeba było czekać na to odkrycie, rozwiązanie rzeczonego dylematu i porzucenie laborystycznej teorii wartości. Nie, wartość niekoniecznie bierze się z trudu poniesionego w pracy. Bogactwo – owszem na ogół wynika właśnie z pracy. Ale nie sama wartość. O ile można odpuścić klasykom takim jak Ricardo, Smith, czy do pewnego stopnia Marksowi, trzymanie się LTW, uznając to za jakiś wkład w tworzenie ekonomii, bądź co bądź, była to jakaś aproksymacja i próba odpowiedzenia na ważne pytanie, tak chyba pora sobie wreszcie po kilkuset latach to jednak odpuścić. To, że śmieciarze zarabiają relatywnie sporo pośród pracowników fizycznych, nie jest bezpośrednio spowodowane tym, że ich praca jest wyjątkowo uciążliwa, nieprzyjemna, wymaga więcej trudu. Wynika z tego, że przez to, iż jest tak postrzegana, a w dodatku zajmowanie się śmieciami w społecznym rozumieniu, chluby nie przynosi i nie jest niczym prestiżowym, trudniej znaleźć ludzi, jacy chcieliby się jej podjąć. A to zmusza do oferowania wyższych pensji, zdolnych kogoś skusić do zaangażowania się w takie zajęcie. To samo można byłoby powiedzieć o niebezpiecznych zawodach. Nie płaci się wiele za to, że są one immanentnie niebezpieczne, a tylko dlatego, że większość ludzi woli niebezpieczeństw unikać, nie jest chętna podejmować większego ryzyka, więc trudno znaleźć chętnego do parania się taką materią. Z racji rzadkości kandydatów, trzeba hołubić tych, co się już znajdą i ewentualnie starać się o innych kuszącą ofertą płacy.

    Dlatego też obawiam się, że jeśli ktoś zarabia jakieś psie pieniądze, to wcale nie z tego względu, iż bierze udział w jakiejś epickiej, odwiecznej, manichejskiej walce klas, między demonicznymi, przepotężnymi kapitalistami, co się akurat uwzięli na anielski proletariat, do jakiego ma wątpliwy zaszczyt należeć, a po prostu świat daje mu jasny sygnał – tego rodzaju pracy, jaką wykonujesz jest wokół na pęczki, ludzi zdolnych ją wykonywać tym bardziej jest na pęczki – pora zatem poszukać jakiegoś rzadziej spotykanego zajęcia i naumieć się czegoś, czego niewielu umie, bo to nic innego jak rzadkość jest kluczem, dającym ekonomiczny cutting edge. Wszystkiemu – nie tylko diamentowi, ani wodzie (na pustyni), ale też ludziom i ich pracy. Każda cena pełni funkcję informacyjną, cena pracy nie jest wyjątkiem. Skoro mało dostajemy, to nie dlatego, że robią nam na złość albo chcą zniszczyć, lecz najwyraźniej bardzo łatwo jest nas zastąpić i nie muszą się z nami liczyć. Konformizm i niewychodzenie poza stado z jednej strony może być społecznie postrzegane jako rozwiązanie bezpieczne, ale z ekonomicznej strony skazuje na ubóstwo. Poniekąd tak się dzieje dziś z ludźmi z wyższym wykształceniem, zwłaszcza humanistycznym. Dzieci usłyszały od rodziców radę, będącą sensowną w dawnych czasach, gdy faktycznie ludzi wykształconych brakowało, byli potrzebni, dlatego też oferowano im wysokie zarobki. Wysokie zarobki skłaniały do zdobywania wykształcenia, więc ludzie wybierali taką ścieżkę. Był to ekwiwalent podejmowania przez kolejnych ludzi życia kupców – zobaczyli bowiem, iż kupiec wracający z odległych krajów, przywożący rzadkie towary bogaci się szybko. Sami więc wybierali podobnie, przywożąc te same towary. Tyle, że z czasem ich przywożenia i upowszechniania się w ich rodzimych stronach, stawały się one coraz mniej warte, więc stopniowo i sama praca polegająca na ich przywożeniu, stawała się coraz mniej opłacalna. Tak samo tu, w wyniku tego, że coraz więcej ludzi wybierało drogę wyższej edukacji, nastąpiło nasycenie, a w końcu i przesyt, co spowodowało również obniżanie pensji dla ludzi wykształconych, jako, że w ramach swej liczebności stali się łatwo zastępowalni. Sytuacja się zmieniła, ale to nie powstrzymało magii pokoleniowej, lajfstajlowej, nieco przeterminowanej rady, opartej na założeniu o wyższym wykształceniu immanentnie i uniwersalnie otwierającym odwiecznie wszystkie drzwi, gwarantującym wysoki status społeczno-zarobkowy. Tyle, że ten „mem” oparty jest na bezmyślnym naśladownictwie i robieniu tego samego co poprzednicy i otoczenie, mimo zmieniających się realiów.

    Czytałem gdzieś, że ludzkie upodobanie i fascynacja rzadkością ma podłoże ewolucyjne – zostało spowodowane tym, że stosunkowo niewielka liczba przedmiotów w świecie mogła być dla nas stanowić pożywienie. Kamieni na ziemi było dużo, ale kamieniami byśmy się nie najedli. Pożywienie – jakieś owoce czy mięso można było znaleźć tylko w określonych miejscach i ilościowo było go w porównaniu do niejadalnej reszty świata – niewiele. To przyzwyczaiło nas, by szukać i cenić tego co rzadkie. Wystarczy więc konsekwentnie trzymać się tej reguły, by nie pogubić się w świecie zjawisk ekonomicznych. Ale też zrozumieć media – dlaczego wybierają sensacyjne, niereprezentacyjne wiadomości, dlaczego zła wiadomość to dla nich dobra wiadomość, dlaczego chcą najświeższych newsów, których inni jeszcze nie mają. Bo to wszystko jest cenne z powodu swej rzadkości. Gdyby w okolicy nie było nudno i bezpiecznie, szokujące newsy o przemocy i napadach nie sprzedawałyby się tak dobrze. Gdyby zło było w świecie częstsze niż dobro, media wyszukiwałyby rzadkich, dobrych wiadomości. I to cały sekret – leży na wyciągnięcie dłoni, zawsze leżał. Aż dziw bierze, że marginaliści pojawili się dopiero pod koniec XIX wieku…

    Zdaniem Negriego i Hardta kapitalizm traktuje taki rodzaj produkcji niematerialnej (idee, emocje, język) jako coś poza gospodarczego i nie potrafi tym odpowiednio zarządzać.

    A jest tak, bo idee, emocje czy język (jako niematerialna struktura reguł gramatycznych) właśnie w wyniku swej niematerialności, nie są ze swej natury dobrami rzadkimi – można je replikować i kopiować w nieskończoność, a utworzenie kolejnej ich kopii nie będzie powodowało ubytku gdzie indziej. To, że Ty się posługujesz językiem polskim, nie znaczy, że ja w tym samym czasie tracę tę możliwość. Możemy nauczyć kolejną osobę posługiwania się naszą mową i sami jej od tego nie utracimy. Natomiast jeżeli zabierzesz mi z ręki materialny młotek, to on się nie skopiuje, tylko ja go wtedy przestanę posiadać. Na tym zresztą opiera się sprzeciw wobec tzw. „własności intelektualnej” i hasła piratów: „Kopiowanie to nie kradzież”.

    Oczywiście to był tylko jakiś impuls, za którym jakoś tam – pewnie gorzej niż lepiej – podążam. Potem doświadczenia, np.
    – anarchistyczne “free shopy” – stawiasz w jakimś dostępnym miejscu dużą skrzynię, ludzie przynoszą do tej skrzyni niepotrzebne im rzeczy, np. ciuchy, monitory od komputerów, książki, inni ludzie biorą sobie co im potrzeba, jak mają coś do zostawienia to zostawiają, jak nie – to nie;
    – jedna ze straszniejszych rzeczy, ale z ludźmi, którzy są w porządku można się i tego nauczyć ;) czyli: wspólna lodówka, tzn. żarcie na stancji jest wspólne, każdy kupuje co tam chce, ale każdy ma do tego dostęp; wspólne zrzuty i wspólne gotowanie też w to wchodzi.

    Do free shopów nic nie mam, podobnie jak do angielskich charity shopów, z których sam kiedyś korzystałem i znalazłem w nich kilka ciekawych rzeczy. Natomiast wspólna lodówka, zwłaszcza gdy nie lubisz wszystkiego i nie przypada Ci do gustu to, co kupują inni – za to im bardzo przypada, to co sam wybierasz, faktycznie jest koszmarem. Można tłumaczyć, wyjaśniać, prosić, ale niewiele to daje. A w polskich akademikach, aby było śmieszniej, to w ogóle są włamy po cudze żarcie we wspólnych lodówkach. Jak dla mnie – typowa tragedia wspólnego pastwiska.

    A, jeszcze jedno. Jak dla mnie zbyt sprytnie przemknąłeś przez kwestię reklamy. Toteż sprowadzę ją do “wulgarnej” formy i nalegam na odpowiedź w postaci krótkiego “tak” lub “nie”:
    Czy prezes (zarząd) The Coca-Cola Company, ładujący miliardy w reklamę jest idiotą (że to robi)?

    Prezes The Coca-Cola Company odpowiedział na zbliżone pytanie w ten sposób: „We’re not that dumb, and we’re not that smart”. Reklama ma jakiś wpływ, dlatego się z niej w ogóle korzysta, ale nie jest to wpływ tak wielki, aby był w stanie sprawić, że ludzie przestaną chcieć tego, czego chcą i zaczną chcieć tego, co im się w reklamie powie, że mają chcieć. Co więcej, reklama też jak każda inna odmiana sztuki zużywa swoje środki i trzeba szukać kolejnych – teraz na przykład kupuje się amatorskich blogo-recenzentów albo innych szeptaczy, którzy naśladują naturalny, spontaniczny marketing. Istnieje cała masa kampanii reklamowych, którym nie udało się przekonać konsumentów do wyboru danych produktów, a i niejedna firma upadła, bo jej szef chciał wyprzedzać swoje czasy i sprzedawać produkt, na który konsumenci nie mieli jeszcze ochoty, nie byli na niego gotowi. Nawet moja matka obraziła się ostatnio na Niveę, z tego względu, iż ta przestała produkować jej ulubiony, klasyczny krem, zastąpiła go czymś innym. Konserw i innych ludzi przyzwyczajenia najtrudniej przekonać do zmiany zdania, wypróbowania czegoś nowego – oni na większość reklam i tak są odporni; będą kupować to, co zawsze kupowali i wołami ich nie zaciągniesz do czegoś innego. A takich ludzi jest sporo, jeśli w ogóle nie stanowią większości. Czasem działa to na ich korzyść, czasem na niekorzyść. Przeceniasz poznawczą ciekawość ogółu ludzi – zwłaszcza, gdy za jej okazywanie muszą komuś płacić. Dzieci są podatne na reklamy w ogromnym stopniu – to fakt, właśnie prawdopodobnie przez swoją ciekawość świata.

Odpowiedz: