Wybory to akt politycznego ubezwłasnowolnienia

Sraczka kampanijna dobiega końca co oznacza, że medialne szczekaczki wreszcie stulą pyski.

Na finiszu pozostanie im jeszcze tylko pozaganiać ludzi do urn, pobredzić coś tam o obywatelskich obowiązkach i zaszantażować emocjonalnie społeczeństwo tak, by zechciało ono osiągnąć wysoką frekwencję. Nieuchronnie nasłuchamy się też o niesłychanej wręcz historycznej wadze tych wyborów, bo przecież i konflikt na wschodzie można wykorzystać jako argument dla swojego uporczywego naganiactwa.

W praktyce udział w demokratycznych wyborach jest uczestnictwem w ceremonialnym akcie podporządkowania jednostki i świętowaniem cesji jej naturalnie przyrodzonej, prywatnej władzy na rzecz kogoś, kto odtąd będzie ją przedstawicielsko utylizował w ramach struktur państwa. Stanowi uroczyste potwierdzenie zaledwie domniemywanej wcześniej cesji prawotwórczych, sądowniczych i wykonawczych uprawnień głosującego na rzecz państwa.

Z punktu widzenia anarchy obserwującego korowody ciągnących do komisji wyborczych, wybory są doświadczeniem cudzego upokorzenia zbliżonego do przypadków składania hołdów lennych lub bezwarunkowej kapitulacji przez stronę przegraną, z konieczności korzącą się przed swoim pogromcą przejmującym jej wpływy oraz finalnie odbierającym samodzielność. Upokorzenia tym bardziej żenującego, że w dodatku nieświadomego lub w ogóle przebranego w szaty dumy. Zazwyczaj bowiem ci, którzy je przechodzą, potrafią sobie to wszystko zracjonalizować jakimś swoim interesem czy innym wyższym dobrem.

Anarcha, podobnie zresztą jak kiedyś królowa brytyjska – nigdy na nikogo nie głosuje.

W przypadku monarchów sprawa jest dość prosta – tradycyjnie ich władza pochodzi od Boga a nie od ludu. Z takim źródłem jej legitymacji wierzący lud na koronacyjnej mszy może co najwyżej potwierdzić jako świadek ich intronizację i zaakcentować własne posłuszeństwo, ale tej władzy nie nadaje. W modelu mieszanym, takim jak monarchia konstytucyjna, monarcha wciąż pozostaje pomazańcem bożym, nie może zbyć swej osobistej władzy suwerena na jakiegoś przedstawiciela w parlamencie, bo parlament w całości i tak istnieje z woli (i władzy) monarchy dokonującego nań outsourcingu swoich ustawodawczych uprawnień oraz zadań, zatem wszyscy parlamentarzyści w tej użyczonej władzy monarszej sobie partycypują. A poddani mogą spośród nich wybierać reprezentantów.

Anarchowie natomiast kwestionują samą uczciwość idei reprezentacyjności władzy. Stoją na stanowisku, że wszelka władza państwowa, czy to demokratyczna, czy monarsza, uzasadniana legitymizacją z góry czy z dołu, musi być z konieczności uzurpatorska, składa się z zagrabionych od jednostek uprawnień i ogólnie stanowi fikcję opierającą się na założeniu milczącego ogólnego przyzwolenia na bycie reprezentowanym, które jest wątpliwe, zwłaszcza biorąc pod uwagę przypadek postawy samego anarchy, który bycie reprezentowanym przez kogokolwiek poza sobą samym jawnie odrzuca i tegoż sobie nie życzy a mimo tego w społecznej praktyce oczekuje się od niego podporządkowania i nie uznaje osobistej suwerenności.

Uczestnictwo w wyborach implicite zakłada akceptację idei reprezentacyjności władzy, bo wybory są rytuałem jej przekazywania, łącznie z przekazywaniem własnego przyzwolenia na bycie rządzonym i potwierdzaniem prawowierności instytucji wyłaniającej władzę państwową, która te wybory przeprowadza. Nie można jednocześnie być przeciw i brać w tym udziału.

Gdyby ludzie z podobnym zapałem podpisywali zgodę na ubezwłasnowolnienie i zamknięcie w psychiatryku a wcześniej miesiącami w ramach kampanii wyborczej przeprowadzali debaty kandydatów na swoich prawnych opiekunów!

Demokracja stanowi dla wolnej jednostki taki właśnie polityczny kaftan bezpieczeństwa. Głupio patrzeć, jak wielu daje się w niego zakuć z własnej woli.

Medication time! Medication time!

Polemiki z Marcinem Sułkowskim (z komentarzy serwisu Konserwatyzm.pl)

Niestety, z powodu powracających przeszkód dla komunikacji – nie wnikam już czy powodowanych przez niewinną złośliwość rzeczy martwych, czy mniej niewinną; ludzi odpowiadających za politykę moderacji rzeczonego serwisu – jestem zmuszony polemiki poprowadzić w formie bardziej korespondencyjnej, w oddzielnym miejscu.

Ponieważ sytuacja z nieprzepuszczaniem moich komentarzy na Konserwatyzm.pl się powtarza po raz kolejny, moi kontrdyskutanci mogą odnieść mylne wrażenie, że lekceważę spory z ich udziałem albo, co gorsza, mniemać, że się z nich bezradnie wycofuję. Nic bardziej mylnego – po prostu sekcja komentarzy jest z jakiegoś powodu zupełnie dysfunkcjonalna. Albo gubi wpisywaną treść, przewinąwszy stronę do wypowiedzi na jaką się odpowiada bez wyświetlenia zwyczajowego komunikatu o przekazaniu do moderacji, albo, gdy ponawia się próby zamieszczenia swojego tekstu, wyświetla okno z informacją, że podobna treść została już pierwotnie zamieszczona.

Nie mam pojęcia na jakim systemie bazuje tamtejsza sekcja komentarzy – ponoć na Disqusie, który ma opcję timeoutów i shadow banów, ale stosowanie rzeczonych mechanizmów chyba powinno objawiać się dla banowanego w inny sposób.

Tak czy inaczej, jeśli jestem w wyniku niefunkcjonalności strony podejrzewany o ucieczki i zmuszany do udzielania wyjaśnień:

Ale już kiedyś Panu tłumaczyłem wewnętrzne sprzeczności teorii Rothbarda – niestety salwował się Pan rejteradą

Nieprawda. Portal Konserwatyzm.pl po prostu nie zamieścił już moich kolejnych odpowiedzi dla Pana, mimo tego, że starałem się je jeszcze kilka razy wkleić, więc to nie ja uciąłem dyskusję. Wciąż mam je zapisane w pliku z notatkami i mogę je zamieścić w jakimś neutralnym miejscu, jeśli ma Pan ochotę ciągnąć dalej tamte wątki.

kwitowanych pobłażaniem:

z doświadczenia wiem, że disqus jest w stanie obsłużyć w jednym wątku do 100 tysięcy komentarzy bez większych problemów, więc miał Pan wyjątkowy brak szczęścia.

postanowiłem zainwestować w archiwizację dyskusji w miejscu, gdzie wyjątkowy brak szczęścia nie występuje, gdyż ma się wpływ na zamieszczane teksty. Zamiast bezskutecznie dobijać się gdzieś, gdzie dyskusja z jakiegoś względu jest utrudniona do tego stopnia, że trudno nawet poinformować osobę z którą się rozmawiało o tekście do niej zaadresowanym oczekującym w innym miejscu, by przynajmniej tam miała swobodę się z nim zapoznać, można problem zupełnie obejść i umieścić u siebie.

Niniejszym to zresztą czynię, zamieszczając odpowiedzi, które nie zdołały się przebić w dwóch wątkach.

Pierwsza odnosi się do komentarza nr 56662 (z 10 września 2021 o 19:56)

Wielomski: Konfederacja wobec „lex TVN”. Papierek lakmusowy samozachowania


"z doświadczenia wiem, że disqus jest w stanie obsłużyć w jednym wątku do 100 tysięcy komentarzy bez większych problemów, więc miał Pan wyjątkowy brak szczęścia."

Być może nie jest w stanie obsłużyć więcej niż kilku linków albo części dyskutantów z innymi poglądami moderatorzy próbują włączać „zniechęcacza”.

W każdym razie odpowiedź na swojego posta z 22 czerwca 2021, godziny 11:30 znajdzie Pan tutaj:

https://pastebin.pl/view/f85c08cc

Zanim podejmę dalszą polemikę, która w większości będzie polegała na zwalczaniu słomianych ludów, jakie pan pracowicie porozstawiał, wypadałoby aby najpierw nadrobił pan zaległości z poprzedniej naszej dyskusji, ponieważ:

  • lepiej wyjaśnią moje stanowisko na kwestie sprawiedliwości i uzasadnienie, dlaczego państwo będzie kiepskim jej gwarantem, a w praktyce tylko pozorantem udającym, że ją dostarcza i mu na niej zależy,
  • bez zrozumienia na czym polega podstawowa przewaga porządku zdecentralizowanego prywatnego prawa nad tym dzisiejszym państwowym, będzie pan dalej stawiał karykatury, zamiast zmierzyć się ze smutną konstatacją, że reprezentuje pan w tym naszym drobnym sporze stronę, której tak naprawdę mniej zależy na szansach ludzi na uzyskiwanie sprawiedliwości, co stawia pod znakiem zapytania również tę całą deklaratywną troskę o dobro.

Jeśli zaznajomi się pan z preferowaną przeze mnie wizją sprawiedliwości, będzie też łatwiej unikać dziwacznych konkluzji o moim stanowisku, opartych w większości na przekornym stosowaniu sofizmatu rozszerzenia.

Dzięki temu, nie będę musiał poświęcać czasu na wyjaśnienia, dlaczego nie jestem przeciw kulturze czy wychowaniu dzieci, aby radziły sobie z zagrożeniami płynącymi ze świata. Zaoszczędzony, będzie można spożytkować do wyjaśnienia jakimi środkami można byłoby się posłużyć, aby sobie zabezpieczyć preferowane przez siebie dobra moralne, bez opierania się na państwie, które nie tylko jest zbędne, ale wręcz stanowi zagrożenie dla naturalnego autorytetu rodziców.


Drugi zaległy tekst to właśnie ten zamieszczony w serwisie pastebin. Odnosi się do naszej poprzedniej dyskusji, jaka została urwana z powodów ode mnie niezależnych. Uznałem, że wrócę do niej, gdy nadarzy się kolejna okazja i któryś z moich komentarzy znowu zostanie zagubiony przez Konserwatyzm.pl. I proszę – właśnie się nadarzyła.

Stanowi kontynuację wątku zakończonego na komentarzu nr 55888 z nieniejszego wątku.

Aby przegnać tego strasznego pecha i umożliwić panu Sułkowskiemu zapoznanie się z dalszym ciągiem naszego sporu, na wypadek gdyby i na pastebinie nastąpiła jakaś katastrofa, backup mojej odpowiedzi zamieszczam poniżej:


Ad.1.
Non sequitur. Dyskutuje pan obok tematu. Nie twierdzę, że Islandia była anarchokapitalizmem, tylko że anarchokapitalistyczne systemy prawa inspirują się islandzkimi rozwiązaniami. Zatem to, czy w pana ocenie były one dostatecznie podobne czy niedostatecznie, nie ma tutaj większego znaczenia, bo dla inspiracji to rzecz obojętna.

Clou z lekcji płynącej z epizodu Wolnej Wspólnoty polega na zrozumieniu jak i dlaczego społeczeństwo wczesnego osadnictwa bez silnych centralnych, politycznych struktur było w stanie wytworzyć i egzekwować jakiekolwiek prawodawstwo, zamiast rozstrzygać wszystkie konflikty siłą. Praworządność jest jednak dla większości bardziej opłacalna niż ryzyko wywołania otwartej wojny domowej, które zresztą też od czasu do czasu było podejmowane, jak zaświadczają sagi. Większość konfliktów była mitygowana inaczej, do zbrojnych wystąpień ograniczała się elita.


https://repozytorium.uwb.edu.pl/jspui/bitstream/11320/7937/1/MHI_17__1_2018_W_Gogloza_Przemoc_w_sredniowiecznej_Islandii.pdf

Cóż, repetitio est mater studiorum, tak więc oto (powtórzona dla opornych) lekcja autorytetu anarchistycznego prawa, płynąca z przykładu Islandii. Czy dla pana dostatecznie anarchicznej, czy niedostatecznie, quasi-demokratycznej czy quasi-feudalnej, nie będę się na razie o to z panem targował, bo widzę, że pan ma w tej dyskusji w ogóle zupełnie inny problem.

Otóż nijak nie potrafi pan sobie usystematyzować zarówno tych historycznych oraz niezrealizowanych, a dopiero postulowanych, systemów prywatnego prawa z racji tego, że nie dostrzega lub gubi się w pewnym niuansie kryjącym się w ogólnym pojęciu policentryczności systemu prawa. Otóż to pojęcie jest ogólnym właśnie dlatego, że wspomniana wieloośrodkowość oraz związany z nią pluralizm może być stopniowany i występować na kilku poziomach:

  • kreacji prawa (ustawodawczym),
  • sądownictwa (interpretacji i orzecznictwa powstałego już prawa),
  • egzekutywy, (zaprowadzania porządku przez jakieś instytucje porządkowe).

Pewne łady prawne będą wieloośrodkowe tylko na jednym z tych poziomów, inne na kilku, a te najbardziej radykalne – będą policentryczne we wszystkich. Zatem mamy do czynienia z całym spektrum, do którego należałoby podejść trochę na zasadzie kombinatoryki, by sobie uzmysłowić wszystkie możliwe permutacje oraz właściwie im przyporządkować konkretne przykłady historyczne jak i „utopijne” z ich podobieństwami i różnicami.

Może mieć pan ład, w którym istnieje jeden podmiot stanowiący prawo, ale wiele różnych niezależnych od siebie sądów je interpretuje a porządku pilnuje jedna publiczna policja.
Albo – w którym istnieje monopol stanowiący prawo, monopol sądowy a na samym dole wiele prywatnych policji, którym zleca się egzekwowanie prawa.
Albo wiele podmiotów tworzących prawo, ale niżej następujący monopol sądowy i policyjny.
Albo wiele podmiotów tworzących prawo, wiele konkurujących sądów i wiele policji.

Dopiero wtedy, gdy będzie pan potrafił rozpoznać, z jakim przypadkiem ma pan do czynienia, będzie mógł pan się silić na sensowną krytykę. Bo na razie to ja odnoszę wrażenie, że usiłuje pan tu brak merytoryki nadrabiać hałasem, zwłaszcza skoro zdaje się pan błędnie stawiać zarzuty wobec propozycji Rothbarda. (O tym później.)

Proponuję zrobić sobie kontrolne ćwiczenie i przemyśleć na czym polegał policentryzm systemu prawa w Islandii, na czym gdy na przykład w średniowieczu równolegle istniały sobie sądy kościelne obok świeckich czy występowało prawo bartne, a na czym polega on u Rothbarda. Następnie zestawić ze stanem dzisiejszym z monocentrycznym systemem prawa, kiedy zarówno jego stanowienie jest monopolistyczne, jego orzecznictwo jest monopolistyczne oraz egzekucją również zajmuje się też centralnie finansowany monopol i wtedy ustalać stopnie podobieństw, różnic oraz ogólne powinowactwo między tymi wszystkimi ładami.

Jeżeli jest pan zainteresowany krytyką za żywota różnych form policentryzmu prawnego, niech pan nie robi tego na chybił-trafił, tak jak do tej pory, tylko sobie bardziej metodycznie przemyśli, gdzie jego pluralizm panu konkretnie przeszkadza i jakie argumenty może pan rzeczywiście przeciw niemu na danym etapie wytoczyć. Na razie się pan miota i gromi Rothbarda za utopijność w akurat tym kształcie, który on dosyć bezpośrednio przeniósł (żeby nie powiedzieć, zerżnął) z wzorca jaki został w znacznym stopniu historycznie zrealizowany i dostatecznie się obronił, by można było na jego bazie dokonywać libertariańskiego tuningu, i uznać, że w tym zakresie działałyby podobnie na swych instytucjonalnych zamiennikach.

A jeśli uznałby pan, że jednak z jakiegoś powodu byłoby to niemożliwe, to wtedy powinien pan pokazać dlaczego konkretnie nie.

Więc może uporządkujmy trochę tę dyskusję.

Ad 2.

Bardzo ładnie. I jak pan ocenia realizację zasady sprawiedliwości przez dzisiejsze państwa w praktyce? Czy uznaje pan, że jednolitość wspomnianej zasady i odgórność prawa oraz jego jedność jakkolwiek wpływa na to, czy prawo jest w ogóle sprawiedliwe? Bo ja odnoszę wrażenie, że te jakości, które pan wymienia przy obecnym ustawodawstwie tworzą jednolitą niesprawiedliwość przed którą nie ma się jak bronić, właśnie dlatego, że prawo jest jedno.

I dlatego lepiej się już zdać na tę „ekonomizację sprawiedliwości”, która jest panu tak obmierzła, bo ona w ramach swych niedoskonałych aproksymacji zrealizuje w większym stopniu zasadę sprawiedliwości, niż jakiekolwiek państwo, które nie ma żadnego powodu, żeby każdemu oddawać tego, co jest komu należne, jeżeli może po prostu nad nim panować.

Tromtadracje o zasadzie sprawiedliwości wyjątkowo spektakularnie rozbijają się o praktykę stosowania prawa w takiej Korei Północnej, które na pewno w założeniach jest odgórne oraz jedno i niczego to zupełnie nie załatwia. Więc może cały ten fetyszyzm państwowego jednolitego prawa lepiej sobie schować do kieszeni?

Nie trzeba nawet sięgać do Azji: każde obecnie dzisiaj istniejące prawodawstwo uniemożliwiające osiągnięcia wyroku kary śmierci za morderstwo, staje na przeszkodzie realizacji zasady proporcjonalności kary, zatem z założenia jest niesprawiedliwe.

Tymczasem libertariańska teoria kary opiera się na postulacie domyślnego stosowania zasady proporcjonalności, natomiast umożliwia także stronie ofiary domagania się również niższych wyroków, ponieważ to ona jest dysponentem kary, więc w pewnym stopniu mogą ją personalizować w oparciu o swoje przekonania moralne.

"Koncepcja ta wyznacza górny limit kary, jaki zastosować może ofiara, by sama nie stać się agresorem. Nie mówi ona, co należy zrobić sprawcy, ale co wolno mu robić. Ofiara może zrezygnować z wymierzenia kary, to ofiara jest bowiem dysponentem kary.
[…]
Łatwo zauważyć, że współczesny system prawny daleki jest od wizji libertariańskiej. Przestępcy nie mają dziś obowiązku zadośćuczynić ofierze. Pod obecnym prawem ofiara cierpi więc podwójnie: (1) Gdy staje się ofiarą przestępstwa i poniesione przez nią straty nie zostają wynagrodzone w formie odszkodowania. (2) Gdy zostaje obrabowana ze swoich pieniędzy, z których finansowany jest pobyt sprawcy w więzieniu. W ładzie libertariańskim ofiara mogłaby liczyć na odszkodowanie, sprawca zaś musiałby liczyć się z faktem, że będzie musiał odpracować zło, które wyrządził, miast bezczynnie siedzieć w więzieniu, w którym miast resocjalizacji ulega jeszcze większej deprawacji."

A zatem, mimo że w przypadku morderstw mielibyśmy u libertarian do czynienia zapewne z całym spektrum róznorodnych kar, ostatecznie to oni byliby bliżsi realizacji zasady proporcjonalności kary w ramach swojej „ekonomizacji sprawiedliwości”. Nawet gdyby tylko część z nich zdecydowała się na karę główną zamiast odszkodowań, w takim społeczeństwie byłoby więcej sprawiedliwości niż w obecnych, gdzie obowiązuje moratorium albo kara śmierci została zniesiona i proporcjonalność kary jest tam w przypadku niektórych przestępstw w ogóle nieosiągalna.

Zresztą, skąd się u pana bierze przekonanie, że państwo jest kompetentną stroną do oceniania co komu należne? To ma być w obecnych realiach prawnych jakiś żart?

Ad 3.

Nie widzi pan żadnego powodu, bo jest skrajnie uprzedzony do danej teorii prawa, ideologii politycznej oraz metody egzekwowania sprawiedliwości, więc w ramach swojej wybiórczości nie chce pan żadnego dostrzec. W gruncie rzeczy ta zła wola stojąca na przeszkodzie poznaniu i wyrobieniu rzetelnej opinii to wyłącznie pana problem.

Miganie się od wykonania wyroku jest powrotem do pierwotnego aktu agresji, ponieważ sprawca nie wykazuje woli zadośćuczynienia ofiarze w wymiarze, w jakim pogwałcił jej prawa.

"Nie ma również żadnego powodu aby uznać, że społeczeństwo w ogóle będzie wiedziało o każdym konflikcie."

I o każdym wiedzieć nie musi, wystarczy, że wie o wystarczająco wielu, tych najbardziej istotnych i z odpowiednią regularnością reaguje na część z nich. Po osiągnięciu dostatecznej masy krytycznej tego typu reakcji, należy liczyć się z realnością sankcji. A czy musi być ona doskonale pewna? Nie. Grunt, aby była prawdopodobna w stopniu wystarczającym, żeby można było się na nią powoływać.

"A coś takiego jak autorytet prywatnego sądu nie istnieje, tak samo jak nie istnieje autorytet prywatnej firmy produkującej np. buty."

W oczach państwowca pewnie nie, ale wy najwyraźniej bez czyjegoś kańczuga nad swoją głową nie potraficie normalnie funkcjonować. Chociaż tak z ciekawości zapytam; czy autorytet średniowiecznych sądów kościelnych, niezależnych od państwa i konkurujących ze świeckimi w realizacji prawa karnego, cywilnego i administracyjnego, też uznałby pan równy temu należnemu firmom obuwniczym czy w tym wypadku z jakiegoś powodu byłby pan jednak bardziej łaskawy w ocenie?

"Ekonomizacja sprawiedliwości powoduje, że jest ona rozpatrywana nie w kategoriach moralnych czy prawnych, tylko w kategoriach opłacalności a sprawę sądową traktuje się nie jako realizację zasady sprawiedliwości, tylko jak towar. I to jest w teorii Rothbarda chyba największym idiotyzmem."

Albo: właśnie ta ekonomizacja sprawiedliwości wpływa na skuteczność jej egzekwowania w praktyce. Płacę za sprawiedliwość jako towar, to i wymagam jego dostarczenia, właśnie dlatego, że mi na nim zależy. A udowadniam, że mi zależy, bo płacę.

Ludziom tak chętnie poddającym się państwu i broniącym jego monopolu, zależy pewnie już mniej, bo pod przymusem płacą za coś, czego nie otrzymują i częstokroć muszą się wręcz od niego domagać, aby w ogóle zechciało odpowiednio zareagować. No ale zawsze można pójść na marsze milczenia albo swoich pomordowanych w ramach poprawności politycznej upamiętnić kredkami na chodniku, jak każe obyczaj. Można także żebrać o podjęcie działania w telewizyjnych programach interwencyjnych. Cóż, w ramach pokrzepienia serc pozostaje się pocieszyć tym, że przynajmniej prawo jest jedno, odgórne oraz ujednolicone, aby było spójne z zasadą sprawiedliwości. :)

Ad 5.

Proszę się nie powoływać na obecność czy nieobecność danych praktyk w dzisiejszych realiach, skoro teraz system prawny wygląda zupełnie inaczej i w określony sposób wpływa także na przejawiane oczekiwania związane z przenoszeniem ciężaru odpowiedzialności jego utrzymywania. (Tak, że większość ludzi w ogóle nie zajmuje się kwestiami sprawiedliwości i popada w nihilizm.)

Jego zmiana wiązałaby się także ze zmianą zarówno tych oczekiwań, jak i samych praktyk. I o to też chodzi.

Ad 6
Z państwem najwyraźniej też nie możemy sobie zapewnić równorzędnej przemocy opartej na zasadzie sprawiedliwości, bo państwo oferuje jej tylko tyle, by zapewnić sobie panowanie, więc cóż to dla pana za różnica? Kiedy interes polityczny jest dla niego istotniejszy, bywa, że nie oferuje jej wcale. I co zamierza pan robić wówczas?

"Alternatywą jest przemoc chaotyczna, partykularna i nakierowana na zysk a to się kłóci ze sprawiedliwością, czego anarchokapitaliści nie pojmują, bo myślą, że całą rzeczywistość opiszą sobie ekonomią. Oczywiście to się nigdy nie stanie, bo ekonomia nie jest właściwym narzędziem do opisu całej rzeczywistości."

Ekonomia jest właściwym sposobem opisu skutecznego używania środków, tak by prowadziły do celów, czyli ludzkiego działania prowadzonego w realiach rzadkości dóbr. Mam więc dla pana złe wieści: dążenie do sprawiedliwości niestety również jest takim działaniem, zatem musi zakładać zarówno swoje cele i środki. To zatem oznacza, że za pomocą ekonomii jak najbardziej można wyjasniać fenomeny niemożności osiągania sprawiedliwości w społeczeństwie czy wszelkich nieefektywności w jej osiąganiu przez monopolistyczne instytucje, które obecnie tak chętnie tym zadaniem się obarcza. Bo sprawiedliwość ostatecznie jest dobrem, które trzeba wyprodukować jak każde inne, co też kosztuje. I podlega dokładnie tym samym prawom ekonomii, co cała reszta rzeczywistości.

Monopol w ustawodawstwie będzie skutkował marną jakością powstającego prawa.
Monopol w sądownictwie – wątpliwymi rozstrzygnięciami, rażącymi błędami procesowymi, opieszałością i marną obsługą stron.
Monopol w usługach policyjnych – większą nieskutecznością czy czasem nieporadnością na najniższym poziomie stosowania prawa. Niską wydajnością rozpracowywania i łapania przestępców w stosunku do przeznaczanych na to środków.

Jeżeli więc obstaje pan za koniecznością utrzymywania tych monopoli, proszę się nie dziwić, że w oczach libertarian będzie pan uchodził za kogoś, kto chce dokonać sabotażu sprawiedliwości w społeczeństwie, bo zależy panu wcale nie na sprawiedliwości, a jedynie na tym, żeby państwo miało wszędzie na nią wyłączność, sprawując niepodzielnie kontrolę – a zatem wszędzie ją też partaczyło jako monopolista.

Jako zwolennik monocentrycznego systemu prawa w naszych oczach reprezentuje pan po prostu niższą kulturę prawną dającą mniejsze szanse na osiaganie sprawiedliwości. I dyskusja też jest mniej więcej taka, jak z ludożercą, który wyrósł w odpowiedniej tradycji i trudno go przekonać, aby racjonalnie swoje ludożerstwo porzucił.

Ad 7
To nie jest prawda. Akurat Rothbard narzuca jedno rozumienie w sensie moralnym/prawnym, ustalając arbitralnie podstawowe kanony libertariańskiej teorii prawa, z czego zresztą ja robię mu zarzut, bo ten arbitralizm ograniczający, co może być dopuszczalną karą, a co nie, nie wynika bezpośrednio z samych fundamentów teorii uprawnieniowej, praw własności, samoposiadania czy działania wolnego rynku.

Niemniej jednak, właśnie dlatego, że Rothbard to narzuca, doktor Wójtowicz może pisać noty o libertariańskiej teorii kary.
I dlatego też klasyczny libertarianizm, w wałkowanej przez niego wersji, nie zakłada wcale aż tak bardzo wielkiego policentryzmu w przypadku ustawodastwa, jak się to panu wydaje [w przypadku sądownictwa i usług policyjnych, owszem jest on znaczny!]. Bo ostatecznie prawo ma być poddane dokładnie takim ograniczeniom w rozumieniu sprawiedliwości, jakie dyktuje sam Rothbard, a nie jakiś wolnyrynkowy spontan osiągany na bieżąco w ramach Zeitgeistu panującego w społeczeństwie.

Zna pan tego Rothbarda, którego pan krytykuje, czy tylko presuponuje na czym polega jego stanowisko? Bo już nie wiem, czy nieironicznie polecić jego lekturę.

Ad 8
Znowu fetyszyzuje pan przereklamowaną jednolitość prawa. Tymczasem nijak się ona ma do faktycznej skuteczności zabezpieczenia określonych dóbr moralnych.

Weźmy pański przykład z pedofilią. Wcale nie jest powiedziane, że społeczeństwo stosujące jednolite prawo za pośrednictwem państwa, które ma je przynajmniej nominalnie wykonywać, osiągnie wyższą skuteczność w zabezpieczeniu dzieci przed pedofilami niż społeczeństwo stosujące bardziej selektywnie prawa antypedofilskie, opierające się wyłącznie na inicjatywie prywatnej.

W takim Telford przez 40 lat (to znaczy prawie pół wieku!) państwo nie osiągnęło żadnej skuteczności, wręcz uniemożliwiało stronom dochodzenia sprawiedliwości a władze dla swojego interesu politycznego były w stanie ukręcać sprawie łeb i ją raz po raz wyciszać. Co więcej, aparat telewizyjnej propagandy państwa – BBC, pomimo posiadania informacji o sprawie, zlekceważył ofiary, ponieważ wolał – dla celów wizerunkowych czy politycznych – pomóc władzy w tuszowaniu sprawy w publicznym odbiorze.

https://www.polishexpress.co.uk/gigantyczny-skandal-seksualny-w-telfod-tysiace-mlodych-dziewczyn-bylo-molestowanych-mordowanych-i-sprzedawanych
https://wiadomosci.wp.pl/bbc-z-piekla-rodem-medialna-potega-w-ogniu-krytyki-brytyjczykow-6232583628150913a?nil=&src01=f1e45&src02=isgf

Anglicy mają zresztą więcej takich przygód. Rodziny zadeptanych w wyniku nieudolności policji zabezpieczającej imprezę masową 96 kibiców Liverpoolu podczas tragedii na Hillsborough od 1989 roku walczą o sprawiedliwość z brytyjskim rządem. Dostarczają dowody fałszerstw policyjnych raportów, starają uruchamiać władze to lokalne, to na szczeblu centralnym, by wyciągnęły wreszcie odpowiedzialność tak wobec winnych zaniedbań organizacyjnych, jak również później przestępstw niszczenia materiału dowodowego w celu wypaczenia śledztwa. I co? Od lat zderzali się ze ścianą, byli karmieni przez polityków kolejnymi obietnicami, kurtuazyjnymi pierdoletami, ale sprawiedliwości jak nie było, tak nie ma. Chwała im, że dalej walczą, pamiętając o swoich, ale dlaczego są w ogóle do tego zmuszeni? Przecież to jest bezczelność. Zupełna granda.

A poniższa sprawa?
https://www.newsweek.pl/swiat/pedofiia-w-wielkiej-brytanii-skandal-pedofilski-newsweekpl/j4r2r31

Jak rozumiem, tak własnie wygląda modelowa realizacja zasady sprawiedliwości przez państwo. A najlepiej przejawia się w niszczeniu dokumentów, które świadczą, że ktoś został poszkodowany. Państwo przecież najlepiej wie jak każdemu oddać to, co mu należne. Widocznie ofiarom należne jest zapomnienie, bo taka jest aktualnie „racja stanu” i „interes społeczny”, ot co. :)

Otóż zawsze będzie istniała klasa spraw, w których interes polityczny państwa będzie kolidował z wykonywaniem funkcji sprawiedliwościowej a ponieważ priotytetem dla państwa zawsze pozostanie interes, nie będzie ono wtedy zainteresowane jakimkolwiek przywracaniem ładu moralnego – zwłaszcza wówczas, gdy to ono będzie go naruszać.

Może się pan starać, ale raczej trudnym zadaniem będzie próba przekonania nas obu, że PRLowskie wyroki w aferze mięsnej, w procesie zabójców ks. Popiełuszki czy Grzegorza Przemyka albo z nowszych spraw – morderców Igora Stachowiaka to wszystko sprawiedliwość w czystej postaci. Życzę również powodzenia w oddawaniu tego, co komu należne w przypadkach poćwiartowanego w ambasadzie Dżamala Khashoggiego czy trutego nowiczokiem Nawalnego.

Między innymi właśnie po to, by społeczeństwo uwolnić od państwowego „martwego pola sprawiedliwości”, postuluje się zupełne oddzielenie wymiaru sprawiedliwości od polityki i jego prywatyzację. Dzięki temu wada polegająca na łączeniu funkcji politycznych ze sprawiedliwościowymi zostaje usunięta, ponieważ funkcje sprawiedliwościowe łączą się odtąd z działalnością gospodarczą, bezpośrednie związaną z realizacją potrzeb jednostki – w tym jej potrzeb moralnych. W tym układzie za sprawiedliwość się po prostu płaci i ten komu na niej zależy, może sobie ją kupić. Komu nie zależy – ten jej nie dochodzi albo nie uzyskuje gwarancji sprawnej reprezentacji (chociaż i tak może jako gapowicz skorzystać na tym, że inni w swoim imieniu aktywnie starają się ją sobie zapewniać, zapłaciwszy, wpływająac na wytwarzanie określonych oczekiwań oraz instytucji w społeczeństwie).

Problem wąskich gardeł i polityków manipulujących materiałem dowodowym znika, a jeśli mamy podejrzenia, że dany sąd czy służby mające dostarczyć mu nasze zeznania, z dowolnego powodu nie są w stanie podołać zadaniu, możemy sobie znaleźć inne, czego przy totalnym monopolu dzisiaj się nam odmawia.

Myślę, że gdybyśmy mieli przynajmniej element policentrycznego systemu prawa wyłącznie w aspekcie sądownictwa, nawet na poziomie średniowiecznego duopolu sądów świeckich i kościelnych, w przypadku sabotażu przeprowadzanego przez pierwszych, można byłoby iść na skargę do drugich. Duopol to zawsze coś lepszego od monopolu, chociaż jeszcze bezpieczeniej dla sprawiedliwości będzie, gdy konkurencja będzie nieograniczona.

"Jasno i wyraźnie widać, że nawet sądy w anarchokapitalizmie sądziłyby się między sobą. Naprawdę nie widzi Pan, że to jest komedia?"

Jaka komedia? To jest oczywista zaleta. Myślę, że w obu tych brytyjskich przypadkach paraliżu sprawiedliwości przez sądy i instytucje państwa, możliwość podania ich do alternatywnych sądów, zrobienia publicznych procesów z przedstawieniem dowodów ich celowego zaniedbania obowiązku i niezrealizowania deklarowanych funkcji, w normalnych warunkach bez istniejącego ich monopolu, skończyłoby się upadkiem ich autorytetu, bankructwem i zasłużonym przejęciem ich klienteli przez konkurencję.

Komedia – i to dosyć gorzka – jest wystawiana teraz i widać ją we wspomnianych przykładach.

"Pana równie dobrze, na kanwie ignoranckiego indywidualizmu może nie interesować, że ktoś uzna seks z 5 letnim dzieckiem za normalny i będzie się tego dopuszczał – nie oznacza to, że prawo (prawdziwe, jedno i oparte na moralności) ma przewidywać jednolite kary za taki czyn."

Nawet jeśli będą żenująco niewystarczające? Albo, gdy władzę w państwie przejmie jakaś zwariowana partia Zielonych, która postanowi zalegalizować związki z dziećmi w ramach emancypacji pedofilów jako kolejnej orientacji seksualnej? Będzie się pan dalej zachwycał prawdziwym, jednym i opartym na postępowej moralności prawem?

Jak powyżej – w Telford pewnie w teorii istniało to osławione przez pana, prawdziwe, jedno i oparte na moralności prawo, ale co z tego, skoro nie było w praktyce realizowane przez ten sam monopol, którego przywileju pan tak uparcie broni?

Panie Mirosławie, proszę w końcu zrozumieć, że nie znajduje się pan w położeniu zapewniającym możliwość przemawiania z pozycji kogoś posiadającego jakąkolwiek moralną przewagę. Wręcz przeciwnie; jest pan zwolennikiem utrzymywania monopolu wymiaru sprawiedliwości, zatem należy uznać, że popiera pan też lub godzi się ze wszelkimi szkodliwymi konsekwencjami, jakie ten monopol rodzi. W przypadku dziedziny zapewniania sprawiedliwości, nieefektywnością może być wyłącznie rodzenie niesprawiedliwości. I tego właśnie pan w rezultacie broni – przypisanej państwu, jakkolwiek by nie błądziło, wyłączności, nawet jeśli oznacza to skazanie nas wszystkich na jego „błędy i wypaczenia”, które prędzej czy później się pojawią. Jak widać – w przypadku ścigania pedofilii również.

A gdy państwo zawiedzie, do kogo będzie się pan zwracał o pomoc? Do nikogo, bo pokornie schowa pan głowę w piasek i skazę popieranego przez siebie monopolu objaśni w wielkim samozadowoleniu grzechem pierworodnym.

Ad 9.

"Człowiek jest rozumny, ale w stopniu ograniczonym – nie jest doskonały, więc ZAWSZE będzie błądził."

A czy ja zabraniam mu błądzić? Nie, skoro jest to zgodne z jego naturą, niech sobie błądzi. Ale niech czyni to w ładzie, w którym będzie też miał możliwość zrezygnować z gorszego na rzecz lepszego, której pan mu w kwestii poszukiwania sprawiedliwości w społeczeństwie odmawia, skazując na tkwienie w jej ustawicznym niedostatku. Wprowadzanie monopolu w jakiejkolwiek dziedzinie nie powoduje, że upadek można załagodzić, wręcz przeciwnie – jedynie się go w ten sposób pogłębia.

Człowiek nie jest doskonały, ale w monopolu robi się jeszcze gorszy, gdyż nie żywi obaw, że coś lepszego może go pokonać. A mając zapewnioną pozycję w ramach przywileju monopolistycznego, nie musi się też starać i może pozostawać miernym, bo i tak pozostali będą na niego skazanymi, bez możliwości wyboru. Pan chce czegoś takiego w kwestii sprawiedliwości.

"Twierdzenie, że na wolnym rynku, który oparty jest właśnie o ludzkie działanie, czyli działanie niedoskonałych bytów, zawsze będzie dobrze i sielsko, jest niczym nie poparte."

Ależ na wolnym rynku nie musi być doskonale – wystarczy, że będzie lepiej. Ponieważ wolnego rynku w kwestii sprawiedliwości nie mamy, wiemy też, że mamy gorzej.

"Zgadzam się, że mimo to w warstwie gospodarki wolny rynek jest systemem nie tylko optymalnym ale i sprawiedliwym. Ale nie jestem ślepy, żeby nie wiedzieć, że problemy również się na nim pojawią, bo nie istnieje system doskonały, który będzie w stanie wyeliminować zło, będące efektem m.in. zepsucia ludzkiej natury."

Wymiar sprawiedliwości również powinien być traktowany jako warstwa gospodarki, bo w zasadzie i tak nią jest, skoro należy go opłacać, tylko że dzisiaj znacjonalizowaną, okupowaną, ograniczoną i okaleczoną przez państwo i politykę, która koślawo będzie określać, jak ma on działać, zamiast jak przy większości pozostałych produktów, pozostawić tę decyzję otwartą bezpośrednio konsumentowi, by ten wybierał wedle własnego uznania, głosując bezpośrednio swoimi pieniędzmi a następnie zostawał z wybranym produktem i dokonywał jego oceny.

A pan chce, abyśmy tkwili dożywotnio w błędzie, ponieważ uszlachetnił pan ów błąd.


Ja z góry pana Marcina mogę przeprosić za przekręcenie jego imienia i zrobienie z niego w pewnym miejscu Mirosława. Tak czy siak tekst zamieszczam bez korekty, w niezmienionym, poza formatowaniem cytatów, kształcie. Mogę też zapewnić znacznie bardziej – nomen omen – liberalną politykę moderowania i dopuszczania wszelkich wypowiedzi, zatem dyskusje, które z jakiegoś względu nie mogą się odbyć na konserwatyzm.pl możemy dokończyć tutaj lub w innym miejscu.

Odpowiedź w najnowszym wątku dyskusji przygotuję pewnie już dwutorowo, próbując zamieścić go zarówno przez Disqusa Konserwatyzmu.pl, jak i swojego WordPressa.

„Stalker” Andrieja Tarkowskiego, czyli najbardziej niesamowita pielgrzymka w historii kina

Zaryzykowawszy życiem, sposobem przedarłeś się przez kordon wojskowy. Druty kolczaste i ostrzał karabinów maszynowych prowadzony z okolicznych wieżyczek strażniczych masz już z głowy. Oznacza to, że pierwsza przeszkoda na drodze do Komnaty została pokonana. Najbardziej oczywiste zagrożenie – zażegnane. Lecz to zaledwie początek twojej wyprawy.

Ponieważ wkroczyłeś do Zony.

W niej panują zupełnie inne reguły postępowania, niż tam, na zewnątrz, skąd przychodzisz. Jeżeli ich nie uszanujesz, przepadniesz – tak jak ci wszyscy przed tobą, którym wydawało się, że ich potęga da im panowanie nad Strefą. Spójrz tylko na wraki ich czołgów. Myśl, że panujesz nad sytuacją możesz od razu wybić sobie z głowy.

W Zonie nad sytuacją panuje tylko ona sama – im szybciej przyswoisz tę oczywistą prawdę, tym większą dasz sobie szansę na przetrwanie. Strefa to odrębny, nieprzewidywalny żywioł zaklęty w przestrzeni. Można go otoczyć zasiekami, ograniczając do niego dostęp ludziom, ale niemożliwym jest jego opanowanie bez uprzedniego opanowania samego siebie.

Aby przeżyć podróż po tym zagadkowym miejscu potrzebujesz czegoś, co utemperuje przesadną pewność powziętych zamiarów. Bojaźni. W Zonie nie ma przecież niczego pewnego. Meandruj więc, jakby cel twojej wyprawy nie był powodem, dla której się w nią wybrałeś. Strefa nie toleruje tych, którzy poruszają się w prostej linii do celu. Taka bezpośredniość świadczy o arogancji, a ta zazwyczaj bywa bardzo surowo karana, podobnie jak bezmyślność czy niedbalstwo.

Przywyknij do myśli, że to miejsce posiada swój własny majestat, który będziesz musiał uszanować. Jeżeli zlekceważysz Zonę, ona pokaże ci, ile w gruncie rzeczy warte są twoje zamiary. Z własnej głupoty skończysz w Wyżymaczce albo jeszcze gorzej.

Powiadasz, że jak wielu przed Tobą, ciągniesz tam wiedziony pogłoskami o Komnacie spełniającej najskrytsze pragnienie?

Nawet nie wiesz, jak bardzo potrzebujesz stalkera, nieszczęsny, współczesny mi człowieku…

***

„Stalker” jest jednym spośród garstki tych nielicznych filmów, w których zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Nielicznych, ponieważ kino jako medium posługujące się przede wszystkim obrazem, nie zaś słowem dającym bezpośredni wgląd w myśli czy uczucia, rzadko wywołuje u mnie autentyczne poruszenie. Zazwyczaj w jego konwencji brak elementów broniących się na przykład w sztukach teatralnych, takich jak wewnętrzne monologi czy solilokwia, dzięki którym postaci mogłyby dokonać znaczącej ekspresji swojego subiektywnego przeżycia, odkryć przed nami swą duszę.

W filmach niezbyt często otrzymujemy postaci mające coś odkrywczego do powiedzenia, odsłaniające przed nami jakieś przesłanie. Jeszcze rzadziej: czyniące to w na tyle piorunujący sposób, który uznalibyśmy za godny zapamiętania. Opowiadanie historii za pomocą ruchomych obrazów ciąży z reguły w stronę narracji sytuacyjnej, to znaczy przez wymowę scen, nie zaś klasyczne oratorstwo czy romantyczny ekshibicjonizm emocjonalny, dla których istotna jest postać – a jeszcze lepiej – mistrzostwo pathosu czy ethosu konkretnego mówcy. Naturalną tendencją kinematografii (i dalece większej roli montażu niż w tradycyjnych formach sztuk scenicznych) jest zwalczanie wszelkiej statyki sceny a wraz z nią również „przegadania”. W teatrze (jak również w słuchowiskach) aktorzy w znacznie większym stopniu są uwięzieni w konkretnym miejscu i czasie. Zamknięcie w ramach granic statycznej sceny nadaje im zdolność naturalnego przerzucania się kolejnymi racjami, negocjowania, apelowania do sumienia, rozumu, serca czy wyższych instancji w stopniu – wydawać by się mogło – niemożliwym do osiągnięcia przez kino. Opuszczanie miejsca akcji przez wiodące dramatis personae na ogół podporządkowane jest szerszemu, logicznemu podziałowi scen i występuje wówczas, gdy rzeczywiście wszelkie środki interakcji na pewnym etapie zostaną wyczerpane, a zatem wystąpi faktyczna konieczność zamknięcia sceny, w której nie ma niczego więcej do ugrania do dramaturgicznego urobku całości.

Teatr, w przeciwieństwie do kina, ma o wiele więcej cierpliwości wobec swoich bohaterów, bo również dalece bardziej jest skazany na ich subiektywizmy a dzięki temu lepiej może zadośćuczynić ich stronie psychologicznej czy duchowej. Jest szlachetniejszą ze sztuk poniekąd właśnie z powodu swoich ograniczeń. Z racji, że zwyczajnie nie dysponuje środkami, by dorównywać kinematografii w prezentowaniu spektakularnej akcji, rozmachu w całej jego powierzchowności – skupia się na sięganiu wgłąb i rozgrywaniu napięć międzyludzkich wywoływanych konkretną, ustanowioną dramaturgiczną sytuacją. Kino natomiast znakomicie nadające się do efekciarskiego przedstawania dynamicznych przemian świata przedstawionego, woli zrywać z teatralną statyką, ale przez to raczej kastruje się z wydobywania przed publicznością głębi ludzkiej duszy.

Istnieją jednak chlubne wyjątki a „Stalker” jest niewątpliwie jednym z nich. Dzięki charakterystycznemu stylowi Tarkowskiego opartemu na przede wszystkim długich ujęciach, zbliża się do realizacji klasyczej zasady trzech jedności; tym samym nabiera wspomnianej teatralnej jakości.

Zapewne częściowo z powyższego względu, film ten uchodzi za pozycję nieprzystępną, niestrawną, uznawaną za trudną w odbiorze. U widza w dodatku wymagającego silnej, zewnętrznej stymulacji, przyzwyczajonego do standardowych środków stosowanych w kinie rozrywkowym będzie wywoływał wręcz znużenie tzw. „dłużyznami”. A przecież to właśnie one definiują jego unikalny, medytacyjny charakter i stanowią zasadniczy atut, pozwalający stanąć obok mainstreamowej kinematografii, obok wymagań epoki, ponad przyziemnością problemów codzienności i najpopularniejszych tematów ogrywanych zazwyczaj przez filmy. Poniekąd właśnie dzięki tej swojej stylistycznej odrębności zyskuje warstwę samopodobieństwa, stając się dla nas kinematograficznym odpowiednikiem Strefy, o wyprawie do której opowiada.

Najwięcej krzywdy w odbiorze dzieła Tarkowskiego tak naprawdę czyni sugerowanie się jego nominalną gatunkową klasyfikacją. Według niej należy ono bowiem do kina science fiction. W rzeczywistości film, mimo wykorzystania szczątkowej ekspozycji świata inspirowanego książką braci Strugackich („Piknik na skraju drogi”), nie podejmuje w najmniejszym nawet stopniu tematyki przynależnej do tego gatunku. W „Stalkerze” nie znajdziemy żadnych kompleksowych prób mierzenia się z perspektywą tego, jak postęp techniczny czy spotkanie z bardziej zaawansowaną, obcą cywilizacją wpływa na realia społeczne, nie odkryjemy tajemnicy zagadkowego fenomenu, nie weźmiemy udziału w żadnym wielkim konflikcie ani też nie wyspekulujemy co by było, gdyby ludzkość dysponowała wiedzą i zasobami wykraczającymi poza jej stan.

Kto sięgnie po „Stalkera” oczekując wiernej ekranizacji książki lub za dobrą monetę weźmie informacje podawane w napisach prologu, roztaczające atmosferę wielkiej zagadki wymieszanej po trochu z impresjami bliskimi katastrofie tunguskiej, ten dosyć szybko odbije się od niego rozczarowany. Film w najmniejszym stopniu nie traktuje poważnie przybranej prowizorycznie konwencji science fiction na poważnie, bo ta w zasadzie nie jest mu do niczego potrzebna.

Wręcz przeciwnie — to co nakręcił Tarkowski, można uznać za jawną negację science fiction. „Stalker” bowiem nie podejmuje typowej dla tego gatunku spekulacji skupionej wokół problematyki wynalazku, odkrycia naukowego czy ograniczeń poznania wynikłego ze stosowania metody naukowej. Nie głosi, ani przestróg przed jakąś dystopijną wizją przyszłości, do której doprowadzi nas nieopanowany rozwój techniki, ani, co tym bardziej oczywiste, nie jest też panegirykiem względem postępu. Nie znajdziemy w nim ni krztyny futuryzmu, żadnej zabawy w próbę przewidzenia przyszłości. Rosyjskiego reżysera naukowość i roztrząsanie jej koncepcji zupełnie nie interesuje. Jeżeli w ogóle kieruje na nie nieco naszej uwagi, to jedynie aby ją zbyć oględnym komentarzem o tym, jak unaukowienie postrzegania świata wyjałowiło doświadczenie pierwotnej tajemnicy, zadziwienia, jego cudowności.

— Moja droga, nasz śœwiat jest beznadziejnie nudny. A zatem, takie rzeczy jak telepatia, czy przywidzenia, czy latające spodki, po prostu nie mogą istnieć. Światem rządzą żelazne prawa, które czynią go nieznośœnie nudnym. Niestety, tych praw nie da się obejœść. Może pani nawet nie marzyć o UFO, to by było zbyt interesujące.

— A Trójkąt Bermudzki? Nie zaprzeczy pan, że…

— Zaprzeczę. Trójkąt Bermudzki nie istnieje. Istnieje tylko trójkąt ABC równy trójkątowi A’ B’ C’.

Czy czuje pani całą nudę tego twierdzenia?

Życie w śœredniowieczu było ciekawsze. Każdy dom miał swojego skrzata a każdy koœściół miał Boga. Ludzie byli młodzi! Teraz co czwarty to starzec. To takie nudne, mój aniołku.

— Ale powiedział pan, że Strefa jest dziełem wysoko rozwiniętej cywilizacji…

— Pewnie też jest nudna – te wszystkie prawa, trójkąty. I żadnych skrzatów, żadnego Boga, to pewne. Bo jeżeli Bóg też jest trójkątem, to już sam nie wiem, co o tym myœśleć.

Dopiero niespodziewane pojawienie się Zony z jej rzekomymi niezwykłymi właściwościami, wymykającymi się ludzkiemu zrozumieniu przywraca nadzieję na odtworzenie utraconej zdolności przeżywania świata. Powyższa rozmowa Pisarza, jednego z pielgrzymów reprezentujących postawę współczesności, pośrednio zdradza nie tylko jego osobistą motywację dla podjęcia wyprawy – próbę uczieczki od wszechogarniającej nudy czy znalezienia inspiracji, ale określa także ton i temat całego filmu. Zestawienie nowoczesności, w której „co czwarty to starzec” ze średniowieczem z jego mitologią i religią nie jest wcale przypadkowe – ten podział będzie bowiem odnosił się do rzeczywistości poza Zoną i w Zonie.

1. Strefa jako alegoria boskości.

Wbrew temu, co o „Stalkerze” można wyczytać w sieciowych dyskusjach, nie ma on specjalnie zawikłanego czy skrupulatnie ukrytego znaczenia. Trudno też serio traktować twierdzenia o jakiejś niesamowitej swobodzie interpretacji jaką miałoby nam dawać to dzieło czy, jak sobie wymyślili snobistycznie nastawieni postmoderniści, niezbędnej wieloznaczności z musu wymaganej od prawdziwego majstersztyku. Tak, „Stalkerowi” nie można odmówić wybitności, niewątpliwie posługuje się też znakomicie zawiązaną alegorią, ale jej odcyfrowanie nie jest przesadnie skomplikowane, o ile tylko nie zignoruje się kolejnych, dosyć bezpośrednio wykładanych wskazówek pozwalających ją odczytać. Jeśli ludzie mają problem z jednoznacznym zrozumieniem tego filmu albo wybierają jakieś zwiedzone interpretacje, to tylko dlatego, że są podobni do Pisarza i Naukowca, na których tytułowy bohater skarży się małżonce w finale filmu, powątpiewając w sens powziętej przez siebie misji.

Bo czym w gruncie rzeczy u Tarkowskiego jest Zona? Jaka jest relacja między nią a postaciami czy raczej figurami występującymi w tym filmie? Dlaczego decydują się one ją odwiedzić?

Zacznijmy od charakterystyki miejsca akcji, które wyrasta niemal na dodatkowego, nieosobowego bohatera filmu. Wedle relacji tytułowego przewodnika:

– Strefa to bardzo skomplikowany system pułapek i wszystkie są śœmiertelne.
Nie wiem, co tu się dzieje kiedy nie ma ludzi, ale kiedy ktośœ się pojawi, wprawia Strefę w ruch. Stare pułapki znikają i pojawiają się nowe. Bezpieczne miejsca okazują się nie do przejœcia. ŚŒcieżka raz jest prosta i łatwa, a to znowu plącze się i gubi.

Taka jest Strefa.

Może się nawet wydać kapryœśna, ale przez cały czas to my ją tworzymy naszą obecnoœścią.

Zdarzało się, że trzeba było zatrzymać się wpół drogi i zawrócić. Byli tacy, co zginęli na samym progu Komnaty. Ale wszystko, co tu się dzieje, zależy nie od Strefy, ale od nas!

– Zatem dobrym pozwala przejœść a złych zabija?

– Nie wiem. Myśœlę, że przepuszcza tych, którzy stracili całą nadzieję. Nie złych, czy dobrych, ale straceńców. Ale nawet oni zginą, jeżeli nie
będą się właœściwie zachowywać.

Miał pan szczꜶcie, został pan ostrzeżony.

Z jednej strony Strefa jest więc niebezpieczna i kapryśna, z drugiej łaskawa dla tych, którzy wędrują do niej w poszukiwaniu nadziei. Ten zestaw cech jest dosyć charakterystyczny dla bóstw – gniewnych i wymagających ubłagania oraz pokory czy bojaźni, a jednak pełniących również jakąś rolę opiekuńczą, zdolnych do odnowy ducha swych wyznawców czy atrakcyjnych dla potrzebujących, wymagających podparcia.

Na tym jednak wcale nie kończą się zbieżności:

– Prawdopodobnie meteoryt spadł tutaj około 20 lat temu. Spalił osadę. Szukano meteorytu, ale oczywiście nigdy go nie znaleziono.

– Dlaczego „oczywiście”?

– Ludzie zaczęli znikać. Przychodzili tu i nie wracali. Wtedy uznano, że ten meteoryt wcale nie był meteorytem. Na początku otoczono to miejsce drutem kolczastym, żeby trzymać z dala ciekawskich. Dało to początek plotkom, że w Strefie jest takie miejsce… gdzie spełniają się życzenia.

Oczywiście, zaczęto strzec Strefy jak źrenicy oka. A wiadomo to, czego ludzie mogą sobie życzyć?

– Jeśli nie meteoryt, to co to było?

– Już mówiłem – nikt nie wie. A pan jak myśli?

– Nic nie myślę. Jak kto woli. Przesłanie dla ludzkości, jak twierdzi jeden z moich kolegów. Albo prezent.

– Niczego sobie prezent.

– Dlaczego to zrobili?

– Żeby nas uszczęśliwić.

Motyw szczęścia, spełnienia życzeń, pielgrzymowania w jakiejś błagalnej intencji również jest zbieżny z aspektami boskości. Zonie przypisywane są właściwości nadnaturalne, a zarazem stanowi ona coś w rodzaju, wydzielonej od reszty świata świeckiego, świętej ziemi. Co ciekawsze – dostęp do niej jest surowo wzbroniony przez siły państwa, co czyni tę interpretację jeszcze bardziej wymowną, jeżeli przypomnimy sobie o państwowej ateizacji Związku Radzieckiego, w którym „Stalker” powstał. Nie przypadkiem Tarkowski „był wielkim artystą, ale nie ich”.

A jeżeli chcielibyśmy, mimo tych wskazówek pozwalających przypisać sakralny charakter Zonie i całej powziętej doń wyprawie, usilnie zbagatelizować je na rzecz jakiejś bardziej laickiej interpretacji, ostateczny, dominujący komentarz będzie stanowić ścieżka dźwiękowa Eduarda Artiemjewa, składająca się głównie motywu przewodniego – „Medytacji”,

Medytacja, motyw przewodni „Stalkera”
Pulcherrima rosa w wykonaniu męskim…
…oraz w wykonaniu żeńskim.

Artiemjew znakomicie wiedział, co robi. Wymieszawszy muzyczne tradycje, pozbawił chrześcijańskiej pieśni tekstu, wyabstrahował jej sakralny sens i zilustrował nim duchowość przejawianą przez Stalkera, jego wiarę w cuda Zony, jak również samego procesu pielgrzymowania.

Tych sakralnych odniesień jest zresztą więcej i pochodzą z róznych kulturowych źródeł. Weźmy na przykład pod uwagę specyfikę spełnianych przez Komnatę marzeń – problematycznie obnażającą najgłębsze motywacje rzekomych beneficjentów i odsłaniającą przed nimi ich ukrytą strukturę. Skąd to się wzięło Tarkowskiemu? Otóż, najprawdopodobniej z maksymy delfickiej świątyni: „Poznaj samego siebie!” (γνῶθι σεαυτόν).

Samowiedza jako dar uzyskiwany w formie łaski, środek do dalszego wzrostu duchowego również wpisuje się w sakralny sens, korespondując w dodatku z częstą motywacją pielgrzymek – odnajdywaniem siebie i swojego miejsca w świecie.

Strefa i jej Komnata jest więc ogólnie zarysowana tak, aby pełnić rolę substytutu bóstwa w przedstawionym świecie.

2. Jurodiwyj stalker oraz jego posługa kapłańska i tabu…

Jeżeli Zona w całej tej pielgrzymiej opowiastce pełni rolę miejsca świętego czy zdolnego do czynienia cudów obiektu kultu, musi się znaleźć w niej również miejsce dla kogoś, kto obsadzi rolę związaną z archetypem kapłana. I ktoś taki w filmie występuje. To tytułowy bohater.

Protagonista odgrywany przez Aleksandra Kajdanowskiego jest nie tylko (duchowym) przewodnikiem, który wie jak obłaskawić kapryśną Strefę. Dopełnia również swoich stalkerskich rytuałów – co rusz rzuca muterką na sznurku, sprawdzając czy na wędrowców nie czyhają jakieś enigmatyczne, niewypowiedziane niebezpieczeństwa, co musi wydawać się jego sceptycznym podopiecznym niezwykłym przesądem bez żadnego praktycznego uzasadnienia. Celebracja zaczyna się już po wkroczeniu do Zony, gdy na powitanie, pozostawiwszy resztę pielgrzymów na stronie, na znak ostatecznego oddania a może i tęsknoty kładzie się na wznak i tuli do jej ziemi. Stara się również, chociaż na ogół bezskutecznie, zachęcić towarzyszy tej dziwacznej podróży do przybrania wobec Strefy podobnej postawy.

Stalkera widzimy w filmie po raz pierwszy, gdy szykuje się na wyprawę i zostaje na tym przyłapany przez swoją żonę, wypominającą mu, że z myślą o swojej rodzinie miał znaleźć sobie praktyczniejszą a może też bardziej konformistyczną pracę przez którą nie wpadnie ponownie w tarapaty. Jak się dowiadujemy, ma bowiem za sobą pięcioletnią odsiadkę – prawdopodobnie właśnie za wcześniejsze forsowanie zakazanej granicy Strefy.

Powzięta przez niego misja, jej celowość, ogólny sens zajmowania się doprowadzaniem chętnych do Komnaty w Strefie – to wszystko jest podważane od samego początku, przez praktycznie każdą przewijającą się w filmie postać. W zasadzie, stalker znajduje się on na marginesie społecznym, nie tyle z powodu swojego wyroku, co raczej uporczywie powtarzanej praktyce ascetycznej, wyłamującej się z oczywistych społecznych konwenansów.

Tarkowski wiedzie tytułowego bohatera od upokorzenia do upokorzenia nieprzypadkowo, ponieważ w gruncie rzeczy rzedstawia nam historię specyficzną dla rosyjskiej tradycji sakralnej w przebraniu. Stalker to po prostu jurodiwyj – boży głupiec osadzony w wyabstrahowanej z prawosławia formie.

O ile w zachodnioeuropejskiej tradycji religijnej trudniej znaleźć ekwiwalent dla tej odmiany ascezy, bo nam świętość osiągana przez głupca może kojarzyć się co najwyżej z toposem naiwnego prostaczka postępującego słusznie, niezdającego sobie uwagi z trudności pokus, na jakie są narażeni bardziej świadomi, obecnym chociażby w wagnerowskim Parsifalu, o tyle dla ortodoksyjnego chrześcijaństwa była to dosyć wyraźnie określona w tradycji społeczna funkcja, mająca na celu prowokowanie refleksji religijnej oraz w pewnym sensie nabierania dystansu do spraw świeckich, powszednich i racjonalnych – właśnie przez konfrontację z ekscentrycznym jurodiwym, który o nic z rzeczy ważnych dla żyjącego zwykłym życiem typowego człowieka się nie troszczył ani nie zabiegał.

Jak zauważa Ewelina Kmita,

Maska szaleństwa jurodiwego pozwalała mu na robienie więcej niż przeciętny człowiek, gdyż społeczeństwo przymykało oko na dziwactwa obłąkanych. Z tego powodu jurodstwo było niezawodnym sposobem na bunt przeciwko władzy – tylko szaleniec mógł powiedzieć carowi co naprawdę myśli o jego rządach i nie ponieść konsekwencji. Można powiedzieć, że w czasach, gdy Rosją rządzili tyrani tylko jurodiwy był wolnym człowiekiem, który mógł robić co chce, bez podporządkowywania się woli władcy i normom społecznym. Ekscentryczne zachowanie jurodiwego było też swego rodzaju prowokacją, sposobem na zmuszenie ludzi do zastanowienia się nad swoim istnieniem i zachowaniem, co czyniło z jurodiwego swoisty głos sumienia społeczeństwa.

https://histmag.org/Jurodiwy-bozy-szaleniec-17554/

Postać kreowana przez Kajdanowskiego, ignorująca wszelkie zakazy wstępu, przedzierająca się przez kordony wojska do Zony, niewątpliwie wpisuje się w tego rodzaju bunt przeciw władzy, zabezpiecza własną autonomię mimo naporu norm społecznych oraz potencjalnych sankcji, jakie mogą ją spotkać czy nawet spotykają za ich nieprzestrzeganie.

Jurodstwo Stalkera sprawdza się również w warstwie czysto wizualnej filmu:

Bezwzględna asceza jurodiwego wyrażała się też w jego miejscu zamieszkania, którym mógł być szałas lub opuszczony dom. Najczęściej jednak jurodiwy spał pod gołym niebem. Często można było go spotkać przesiadującego na cerkiewnych schodach i oddzielającego święte miejsce od reszty świata.

https://histmag.org/Jurodiwy-bozy-szaleniec-17554/
Asceza w Zonie

Jurodstwo Stalkera zostaje zresztą rozpoznane przez Pisarza w finałowej, konfrontacyjnej scenie:

– Stalkerowi nie wolno wchodzić do Komnaty.

Stalkerowi nie wolno nawet wejœść do Strefy dla własnych celów. Pamiętacie Jeżozwierza?

Ma pan rację, jestem gnidą. Nic dobrego nie zrobiłem i nic
dobrego zrobić nie potrafię. Własnej żonie nie mogłem nic dać. Nie mam żadnych przyjaciół. Nie zabierajcie mi jeszcze tego!

Wszystko mi już zabrali tam, za drutami. Wszystko, co mam, jest tutaj.
Rozumiecie? Tutaj! W Strefie!
Moje szczꜶcie, moja wolnoœść, szacunek do samego siebie, wszystko tutaj!

Przyprowadzam tu takich jak ja, zrozpaczonych i cierpiących. Ludzi, którzy nie mają innej nadziei. A ja mogę im pomóc! Nikt inny im nie pomoże, tylko ja, gnida, mogę!

To mi daje takie szczꜶcie, że aż chcę płakać. I to wszystko. Niczego więcej nie chcę.

– Nie wiem… Może…W każdym razie, przepraszam, ale jesteśœ tylko bożym błaznem. Nie masz pojęcia, o co tu chodzi. Jak myśœlisz, dlaczego
Jeżozwierz się powiesił?

Przy okazji, w tym cytacie możemy dojrzeć kolejnego elementu tradycyjnego doświadczania świata: tabu. Poza wprowadzonym podziałem na sferę świętości (sacrum) i świeckości (profanum) określającym przestrzeń w Strefie i poza nią, pojawia się również kulturowe obostrzenie uniemożliwiające stalkerom samolubnych wypraw do Strefy. Sprawia ono, że w zasadzie mogą oni pełnić jedynie rolę przewodników duchowych osób trzecich, pośredniczących między nimi a świętością, natomiast sam przedmiot kultu jest dla nich obłożony tabu – nie wolno im osobiście wkraczać ze swoimi wiernymi do najświętszego miejsca. Mają ich jedynie do niego doprowadzać. Według bohatera tytułowego, ufnego w owe stalkerskie prawdy wiary i wynikłą z nich etykę, Jeżozwierz – jego mentor, od którego zapewne rozpoczęty został cały kult Zony i pełniący rolę pierwszego kapłanem, popełnił samobójstwo, czyli został ukarany właśnie z powodu złamania tego tabu.

Wyprawa do Zony okazuje się być symboliczną, skrajnie minimalistyczną podróżą do odległych korzeni cywilizacji – w pradawną przednowoczesność, podtrzymywaną jeszcze na skrawku ogrodzonej kordonem wojskowym ziemi wierzeniami nielicznych stalkerów. W Zonie jesteśmy u siebie, ponieważ możemy znowu poczuć się jak w społeczeństwie tradycyjnym, archaicznym, całkowicie ufnym w kulturową sprawczość istniejących granic, zasad, zakazów, animujących je a także zapewniających mu żywotność, ogniskującym się wokół tego co najlepsze – świętości, czasem nieokiełznanej, nieprzewidywalnej, groźnej, czasem dodającej nam sił, nadziei albo pozwalającej określenie nam, kim jesteśmy i czego pragniemy.

Nieświadomie sięgnąć po „Stalkera” w nadziei zaspokojenia apetytu na dzieło klasycznego science fiction, niespodziewanie uzyskując z kompletnego zaskoczenia tego rodzaju odmładzające pierwociny – to zyskać w dwójnasób!

3. Niewierzący pielgrzymi nowoczesności – Pisarz i Naukowiec.

Najciekawiej nawet zawiązana alegoria sakralna, nie byłaby dramaturgicznie interesująca, gdyby nie ostatni, świecki element układanki wprowadzający napięcie i konflikt. W „Stalkerze” ten ciężar spoczywa na figurach Pisarza i Naukowca, reprezentujących elitę intelektualną nowoczesnego społeczeństwa we wcieleniach stereotypowych ludzi dobrze wykształconych: humanisty i ścisłowca. To właśnie w ramach ich wzajemnych interakcji i rozmów prowadzonych zarówno ze sobą jak i ze stalkerem zabierającym ich do Strefy, odkryjemy nie tylko wymowę całego filmu, ale finalnie również diagnozę postawy charakteryzującą ludzi epoki.

Dobór tych figur jest na tyle przemyślany, że ułatwia widzowi identyfikację albo ze stroną kreatywną, zakorzenioną w estetyce, psychologizującą i sprawnie posługującą się językiem, albo z reprezentantem STEM, skupionym na naukach przyrodniczych. Obie, wyposażone w pewien zasób zdobytej wiedzy, zostają wysłane przez Tarkowskiego w dosyć surrealną pielgrzymkę a my mamy okazję przekonać się, ile i co konkretnie z niej wynoszą, co sądzą o enigmie Strefy, w jakim stopniu rozumieją podjętą przez siebie wędrówkę a także poznajemy motywy dla których w ogóle zdecydowali się w nią wyruszyć. Tak czy inaczej, zyskujemy przekrojowe spojrzenie na reprezentantów inteligencji mierzących się poznawczo z tajemnicą oraz suflowanym przez stalkera doświadczeniem religijnym, wynikłym wprost z przejawianej przez niego postawy życiowej.

Reżyser mógłby zapewne uczynić z Pisarza i Naukowca bardziej zindywidualizowane, bliższe życiu postaci albo przynajmniej nadać im jakiekolwiek konkretyzujące personalia, jednakże główną zaletą tak dobranego zabiegu anonimizacji jest jego totalny, wyczerpujący charakter. Dzięki niemu, wiemy, że mamy do czynienia bardziej z figurami reprezentującymi całe ludzkie typy dzielące społeczeństwa na pół, a sam Tarkowski decydując się nań, nie pozostawia nam jakiejkolwiek przestrzeni manewru: nie możemy uznać, że w jakimś najszerszym sensie nie zostaliśmy uwzględnieni w tej uniwersalnej opowieści. Jako ludzie nowoczesności będziemy skłaniać się przynajmniej do części spostrzeżeń czy też racjonalnych konkluzji czynionych przez Pisarza czy Naukowca. Być może jednak ulegniemy medytacyjnemu charakterowi filmu i zastanowimy się, co w naszym wypadku, mogłoby się okazać spełnionym przez Komnatę życzeniem, świadczącym o naszym naczelnym ukrytym pragnieniu kierującym naszym życiem, przyjąwszy postawę opartą na myśleniu magicznym prezentowaną przez najlepiej przystosowanego do działania w Strefie stalkera, uznając jego autorytet i światopogląd.

Film ze swoim niespiesznym tempem narracji, ze snującymi się przez kadry wędrowcami, pozostawi nam mnóstwo czasu do podjęcia gry i będzie sprzyjać prowadzeniu refleksji. W pewnym sensie sprawi, iż będziemy mogli zanurzyć się w niego i potraktować się jako współuczestnika oglądanej wyprawy. Wówczas sami zaczniemy urozmaicać sobie czas tej nietypowej pielgrzymki, zaprzątając głowę myślami o Strefie i tym, co spodziewalibyśmy się odnaleźć w Komnacie albo jak zachowalibyśmy się przy tak rozrysowanej sytuacji w grupie.

Wróćmy jednak do przedstawień dwóch reprezentantów naszych czasów. Co można powiedzieć o nich samych, zawiązanymi relacjach czy stosunku do stalkera?

Pisarza poznajemy pierwszego w kolejności. Dość szybko przyznaje, że podróż zamierza traktować jako doświadczenie mające przywrócić mu utracone natchnienie, stać się inspiracją dla przyszłej twórczości.

– Po co panu Strefa? Jest pan modnym pisarzem. Kobiety pewnie za panem szaleją.

– Straciłem natchnienie, profesorze. Idę o nie prosić.

– Wypisał się pan?

– Co? Tak, w pewnym sensie.

Zapewnia on również podróży podstawową analizę psychologicznych motywów działania różnych postaci. Na przykład, dokonuje interpretacji zachowania Jeżozwierza, mentora stalkera, rzucając również nieco światła na charakter życzeń spełnianych przez Komnatę.

– Jak myœlisz, dlaczego Jeżozwierz się powiesił?

– Przyszedł do Strefy w złej wierze. Z chciwośœci doprowadził do śœmierci brata w Wyżymaczce.

– To wiem. Ale dlaczego się powiesił?
Dlaczego nie wrócił i nie poprosił o wskrzeszenie brata?
Kiedy go naszły wyrzuty sumienia.

– Chciał… sam nie wiem. Powiesił się tydzień późŸniej.

– Bo zdał sobie sprawę, że nie każde życzenie tu się spełnia, a tylko te najskrytsze. Nie to, co wypowiadasz na głos…

Spełnia się tylko to pragnienie, które leży w twojej naturze, w głębi twojej duszy, o którym nic nie wiesz. Ale ono tam jest, kieruje twoim życiem.

Nic nie zrozumiałeœś, Indianinie. To nie chciwośœć sprowadziła tu Jeżozwierza. Czołgał się w tym błocie, błagając o życie brata.

Ale dostał tylko pieniądze i nic innego dostać nie mógł, bo przypadło Jeżozwierzowi co jeżozwierzowe!

A sumienie, żal – to tylko wynalazki. Zrozumiał to i powiesił się.
Nie wejdę do tej twojej Komnaty. Nie chcę unieszcz궜liwiać nikogo swoją niegodziwośœcią. Nawet ciebie. A potem wieszać się, jak Jeżozwierz…

Już prędzej zapiję się na œśmierć w moim domu, w ciszy i spokoju.

A wcześniej zwraca też uwagę na mglistość pojęcia pragnienia:

Wszystko, co wam powiedziałem to kłamstwo. Nie obchodzi mnie natchnienie.

Skąd mam wiedzieć, jak nazwać to, czego chcę?
Skąd mam wiedzieć, czy tak naprawdę nie chcę tego, czego chcę?
Albo, że naprawdę nie chcę tego, czego nie chcę?

To się nam cały czas wymyka: w chwili, kiedy je nazwiemy,
ich znaczenie znika, rozpływa się, rozpuszcza jak meduza na słońcu.

Moja śœwiadomośœć pragnie œświatowego zwycięstwa wegetarianizmu. A podœświadomośœć woła o kawał soczystego mięsa. A czego ja chcę? Panowania nad światem.

Kiedy jeszcze po Naukowcu moglibyśmy się spodziewać sceptycznego oporu wobec religijnej wizji Strefy stalkera, licząc na to, że to Pisarzowi zostanie przypisana rola apologety cudowności, za którą zdawał się opowiadać na początku filmu, deklaratywnie przynajmniej tęskniąc za utraconą epoką wiary, okazuje się on w praktyce jedynie kryć za fasadą.

Gdy bowiem przychodzi do podjęcia ostatecznej decyzji, nie jest on w stanie zawierzyć mocy Strefy, sfinalizować własnej pielgrzymki – obawia się bowiem samego siebie, odkrycia ostatecznej prawdy o sobie. Decyduje się więc na podważenie całego sensu odwiedzania Komnaty, uznając ją za zastawioną na naiwnych pułapkę i mimo wszelkich wysiłków stalkera zmierzających do pokonania jego tremy związanej z wyzwaniem bezpośredniego spotkania z sacrum, odrzuca swoją szansę, jako zbyteczny element ludzkiego doświadczenia.

Naukowiec również do Zony wybiera się z ukrytą motywacją. Na początku możemy zakładać, że interesuje go ona jedynie czysto poznawczo, ze względów zawodowych, jak przystało na badacza. Sam zdaje się również kreować taki obraz swojej osoby, przystając na wizerunek łowcy chwały, nadany mu przez Pisarza.

– Miał przechlapane w instytucie. Nie chcieli dać mu pieniędzy na wyprawę. Więc zapakował plecak pełen termometrów i innego złomu, żeby zbadać Strefę na własną rękę i poddać te wszystkie cuda testom arytmetycznym.

Nikt na śœwiecie nie słyszał jeszcze o Strefie. To będzie prawdziwa sensacja! Telewizja, wiwatujące tłumy, laurowe wieńce. I oto nasz Profesor, cały w bieli i powiada: „Mene, tekel, fares.”
Wszyscy się gapią, wszyscy krzyczą: „Dać mu Nobla!”

– Nie dośœć, że grafoman, to jeszcze niedzielny psychoanalityk. Nadajesz się tylko do pisania po śœcianach w kiblu, gaduło. Kiepskie. Zbyt rozlazłe. Nie wiecie, jak to się robi.

Nieważne. Ja dostanę nagrodę Nobla. A pan?
Chce pan obdarzyć ludzkoœść perłami swojego kupionego natchnienia?

– Mam gdzieœ ludzkoœść. Z całej ludzkoœści obchodzi mnie tylko jeden
człowiek. Ja sam.

W rzeczywistości, wybiera się do niej jako bogobójca, którego dręczy perspektywa nadzwyczajności obecnej w świecie, dostępnej ludziom.

– Proszę państwa, oto przed nami najnowszy wynalazek Profesora!
Przyrząd do badania ludzkiej duszy! Duszometr!

– To tylko bomba.

– Co? Pan chyba żartuje.

– Nie, to bomba. Dwadzieœścia kiloton.

– Po co?

– Skonstruowałem ją z przyjaciółmi. Z moimi byłymi kolegami. To miejsce nigdy nikomu nie przyniesie szczꜶcia. A jeśœli wpadnie w niewłaœściwe ręce… choć nie jestem już taki pewien.

Wtedy doszliœmy do wniosku, że jednak nie powinniœmy niszczyć Strefy. Nawet jeżeœli to cud, to wciąż jednak czꜶć przyrody a zatem, w pewnym sensie – nadzieja.
Schowali tę bombę, a ja ją znalazłem. W starym budynku, w bunkrze czwartym.

Pewnie jest taka zasada: „nigdy nie rób niczego, co nie może zostać cofnięte”.

Ja to wszystko rozumiem, nie jestem jakimœś maniakiem. Ale dopóki ta zaraza jest dostępna dla byle łotra, nie zaznam snu ani spokoju.

A może moja podœwiadomoœść nie pozwoli mi tego zrobić?

– Biedny człowiek, wynalazł sobie problem.

Jeżeli więc Tarkowski przewiduje w swojej opowieści miejsce dla ludzi nauki, to wcale nie określa ich jako ateistów czy też agnostyków, co raczej antyteistów, starających się dla swojego komfortu psychicznego unicestwić bóstwo, a z nim jakąkolwiek podstawę dla irracjonalnych odskoczni od nieodwołalnych rządów rozumu.

Obaj pielgrzymi wybierają się do Strefy nieszczerze. Przybierają różne pozy, ukrywają się za fikcyjnymi motywacjami, deklarują cele jakich nigdy nie zamierzali realizować. Jedynym autentycznie przeżywającym wyprawę człowiekiem, okazuje się być prowadzący ich stalker, którego zresztą Pisarz mierzy swoją miarą, przypuszczając na niego prymitywny, w zasadzie antyklerykalny w swym charakterze atak:

– On chce zniszczyć pańską nadzieję!

– To jedyne, co zostało ludziom na œświecie! To jedyne miejsce,
do którego mogą przyjœść, kiedy stracili już całą nadzieję. Wy samiśœcie tu przyszli! Dlaczego chcecie zniszczyć nadzieję?

– Zamknij się! Przejrzałem cię na wylot! Nie obchodzą cię ludzie! Ty zarabiasz na naszym nieszczꜶciu! I wcale nie chodzi o pieniądze.

Ty się tu dobrze bawisz. Jesteśœ tu jak Bóg Wszechmogący. Ty, dwulicowa gnida, decydujesz kto przeżyje, a kto zginie. On się zastanawia!

Teraz rozumiem, dlaczego stalkerzy nigdy nie wchodzą do Komnaty.
Bo i po co? Upajacie się swoją władzą, tajemnicą i autorytetem! Czego jeszcze można chcieć?

Ponieważ obaj mężczyźni rezygnują z podjętych zamiarów a stalkerowi nie udaje się ostatecznie zachęcić żadnego z nich do odwiedzenia Komnaty i zwieńczyć w ten sposób wyprawy ogólnym konsonansem, Tarkowski decyduje się na jedną z najbardziej znaczących jazd kamery na wózku w historii kina. Aby pielgrzymka zachowała swój sens i ktoś z niej skorzystał, jedynymi przekraczającymi próg świętości w Strefie, mierzącymi się ze swoim ukrytym pragnieniem, okazują się być widzowie filmu, co zostaje uświetnione jeszcze bardziej malowniczym deszczem znikąd i zdobyciem chwilowej uwagi prezentowanych osób dramatu.

Czy więc już się wam spełniło?

4. Podsumowanie kondycji duchowej epoki.

Ibn Arabi w średniowieczu napisał swoją mistyczną Księgę o podróży nocnej do najbardziej szlachetnego miejsca. Tarkowskiemu udało się nakręcić jej filmowy odpowiednik w 1979 roku, co więcej, przy osadzeniu go w dodatku w realiach postapokaliptycznych, wśród scenografii znamionującej bankructwo nowoczesności i tożsamości, jakie jest ona zdolna z siebie rodzić. Oprócz tego, dokonał również innej rzeczy: skutecznie przystosował sztukę – w tym wypadku sztukę filmową – do roli upatrywanej przez Ryszarda Wagnera: odnowicielki duchowości, regenerującej sens doświadczenia religijnego.

Względnie. Z zastrzeżeniem.

„Stalker” może na nas w ten sposób oddziałać, o ile podczas jego projekcji uświadomimy sobie, w jakiego rodzaju spektaklu uczestniczymy. Wyprawa do Komnaty poddaje próbie zatem nie tylko Pisarza i Naukowca, postaci po drugiej, fikcyjnej stronie ekranu. Testuje również i nas – widzów – stawiając przed dokładnie tym samym sprawdzianem.

Jeżeli nie odnajdziemy sensu w tym starannie, po mistrzowsku wyestetyzowanym przez Tarkowskiego doświadczeniu, jeżeli okaże się ono dla nas zupełnie niezrozumiałe, stalkerskie słowa z epilogu filmu, będą również oskarżeniem odnoszącym się do nas:

– Nie masz pojęcia, jaki jestem zmęczony! Bóg jeden wie! Tak zwani intelektualiœści: Pisarz i Naukowiec!

– Nie denerwuj się.

– Oni w nic nie wierzą! Ich narządy wiary zanikły z braku używania. […] Boże, co za ludzie…

– Uspokój się, to nie ich wina. Powinieneśœ ich żałować, a nie się złośœcić.

– Widziałaśœ ich? Mieli puste oczy.
Jedyne, o czym myœślą, to żeby się jak najdrożej sprzedać! Żeby zarobić na każdej emocji! Wiedzą, że zostali „stworzeni dla wyższych celów”, „powołani”! W końcu „żyje się tylko raz”!

Jak tacy ludzie mogą w cokolwiek wierzyć?

[…]
I nikt nie wierzy. Nie tylko ci dwaj. Nikt! Kogo mam tam zabierać?
O Boże…
A najgorsze jest, że nikt tego nie potrzebuje. Nikt nie potrzebuje Komnaty. Cała moja praca na darmo.

– Nie mów tak. Przestań.

– Nikogo więcej tam nie zabiorę.

– Chcesz żebym z tobą poszła? […] Myśœlisz, że nie mam o co prosić?

– Nie… Nie wolno.

– Dlaczego nie?

– Nie, nie. A jeœśli tobie też się nie uda?

Czy słowa stalkera rozżalonego na ludzi nowoczesności, skarżącego się żonie, że całe jego jurodstwo zdało się ostatecznie na nic, utraciło zdolność formacyjną i nie znajduje już żadnego oddźwięku wśród pielgrzymów, brzmiałyby nieaktualnie, dajmy na to, w ustach kapłana powątpiewającego w owoce swych wysiłków duszpasterskich albo zasmuconego brakiem powołań w laicyzującym się społeczeństwie, w którym religijne doświadczenie zostało doszczętnie wyalienowane, okazując się elementem zupełnie niezrozumiałym dla współczesnych?

Ten film jest majstersztykiem. Nie tylko z powodu swoich niezaprzeczalnych jakości technicznych czy realizacyjnych, za jakie zazwyczaj jest i tak zasłużenie chwalony. Znajdziemy w nim mnóstwo pięknych, organicznych kompozycji kadrów i tej charakterystycznej dla Andrieja Tarkowskiego zabawy przesuwającymi się fakturami planów świata przedstawionego, nadającej mu urokliwej gęstości, tajemniczego charakteru odwiecznego uroczyska. Jeśli ktoś potrafił tworzyć niesamowite odpowiedniki ogrodów romantycznych, wznosząc je nawet z gruzu, to właśnie on.

Tutaj przede wszystkim doskonale wyodrębnił główne aspekty sakralnego przeżycia, jednocześnie dokonując ich stylistycznej obfuskacji. Kapłan nie wyglądający na kapłana. Pielgrzymi, nie wyglądający na pielgrzymów. Rytuały nie wyglądające na rytuały. Ziemia święta jako nieużytek na końcu świata. Świątynia jako zrujnowany, obskurny budynek gospodarczy, osadzony gdzieś tam w sowieckiej rzeczywistości. A jednak potrafimy dostrzec znaczenie powołania stalkerskiego i tej opowieści, podjąć grę, przekonać się na własnej skórze, czy posiadamy wrażliwość zdolną do zdekodowania i odtworzenia pierwotnego sensu.

To nie my w Zonie – to nam odebrana Zona

Wszystkie spośród filmów, które kiedykolwiek zdołały odcisnąć na mnie swe piętno, w gruncie rzeczy opowiadają o tym samym, mimo że czynią to na zupełnie odmienne sposoby. Są manifestami nieodżałowanej tęsknoty za światem przed procesem jego odczarowania w przebraniu. Tak było z opowieścią o micie zdolnym do swojego odrodzenia, zwycięskiego przełamania i odwrócenia wszelkich wypracowanych przewag postępującego procesu demitologizacji – z „Gwiezdnymi wojnami”, pokochaną w dzieciństwie. Tak było również ze „Stalkerem”, podejmującym podobną, tyle że zdecydowanie bardziej kameralną i minimalistyczną oraz niestety nieudaną próbę odzyskania utraconego porządku ducha, którego zobaczyłem już jako człowiek dorosły.

Konflikt dramatyczny między nowoczesnością a przednowoczesnością, biurokratycznym chłodem a światem żywej wiary, ślepym posłuszeństwem a świętym buntem przeciw bezcelowej potoczności profanów, między prawem stanowionym a regułą obyczaju uznanej dobrowolnie tradycji, stanowił od zawsze jeden z moich ulubionych.

Kadr pochodzący jak z mojej odległej przeszłości. Jedynie szerokość torów się nie zgadza…

„Zwierciadło” mogło być najbardziej osobistym filmem Tarkowskiego, jednak to właśnie jego „Stalker”, okazał się być skrojony na moją miarę – przywołał dawno zapomniane wspomnienia własnych perypetii z dzieciństwa, w którym odkryłem przecież swoją własną Strefę i usilnie starałem się nią podzielić z resztą świata. Jej centrum, axis mundi, jakiś odpowiednik Komnaty, wyznaczało najstarsze i jednocześnie najbardziej potężne drzewo w dzikim zagajniku graniczącym z opuszczonymi halami poPRLowskich terenów kolejowych, wyłożonych betonowymi płytami, obok którego położony był rodzinny dom dziadków i mojego ojca [52° 5’32.67″N 19°56’25.24″E]. Wokół tego świętego drzewa, w przestrzeni sakralizowanej jedynie bogobojnym, dziecięcym przesądem, również zakazane nam było przemieszczać się najkrótszą drogą do celu, bo mogło to przynieść jakieś straszliwe, niewypowiedziane nieszczęścia. Aby jakoś obłaskawić totemicznego ducha władającego naszym losem, należało z szacunku nadkładać drogi i pokornie je obchodzić, nie odwracając się do niego nigdy plecami.

Kiedy pierwszy raz oglądałem trzech pielgrzymów wysłanych przez Tarkowskiego po torach, za pociągiem a dalej drezyną na spustoszone tereny poprzemysłowe, odzyskiwane od lat przez bujną zieleń przyrody, ten obraz poruszył we mnie jakąś intymną, sentymentalną strunę, przypominając coś niezmiernie znajomego, pochodzącego z czasu kiedy świat przeżywałem (a zarazem oswajałem) niezmiernie bezpośrednio. W chwili, gdy z ust Kajdanowskiego usłyszałem o narzuconych rygorach poruszania się po Zonie, rozkleiłem się, ponieważ zdałem sobie sprawę, że oglądam film o sobie. Rzeczywistość filmu prześwietliła rzeczywistość niemal zatartego wspomnienia, kołaczącego gdzieś na dnie pamięci, topiąc się w jedno.

Mnie też niegdyś przecież było dane stalkerować innym. A tak wyglądała moja Strefa:

Znajdowała się w pobliżu bocznicy kolejowej na łowickich przedmieściach, nieopodal stacji kolejowej. Nieodżałowana utrata zaczarowania świata oraz zdolności przeżywania wiary poruszana jako motyw przewodni filmu, w moim przypadku dodała drugą, osobistą warstwę: związała się również z oczywistą refleksją o niemożności powrotu do dzieciństwa, w którym zarówno wiara, jak również wspomniane zaczarowanie świata były najbardziej żywotne. Być może odzyskanie cywilizacyjnej werwy jest niemożliwe bez zdolności przeżywania swojej duchowej młodości na nowo.

Jeżeli film ostatecznie okazuje się opowiadać bezpośrednio o tobie, nie może być to zły film. „Stalker” nie jest niezły. Jest wybitny.

A fakt, że mogę traktować go jak magiczne zwierciadło do spoglądania we własną przeszłość pozwala mi go dowartościować jeszcze bardziej, stawiając nad wszelkie inne medytacyjne produkcje, które i tak bliżej sedna – przynajmniej w moim przypadku – nie trafią.